środa, 28 maja 2014

Rozdział trzynasty

Dziecko jest czymś, co wypełnia rodzinę. Gdy tylko się pojawi, wszystko wydaje się lepsze, piękniejsze. Miłość między świeżymi rodzicami staje się dojrzalsza, trwalsza po prostu lepsza. Bo teraz wiedzą, że w swoich ramionach trzymają żywy dowód swojej miłości.
-Kiedy im powiemy?
Zaczęła Lorena.
-Spokojnie, mamy dużo czasu.
Objął swoją narzeczoną ramieniem i pocałował w czoło.
-Czy tak dużo to ja nie wiem, niecałe dwa miesiące. Trzeba zacząć przygotowania. Shan trzeba poinformować dużo wcześniej, bo wiesz jak długo ona sukienki kupuje... Zresztą ja też będę musiała wybrać sukienkę, buty, bukiet... A w tym musi pomóc świadkowa. Musimy ich poinformować. Może nawet dziś.
Spojrzała na córkę, którą trzymała w swoich ramionach.
-No dobra, Shanti powiemy jak wróci, a Marca odwiedzimy później. Ucieszą się.
Zaśmiał się i wstał z kanapy zostawiając na niej narzeczoną i córkę. Podszedł do lodówki i wyciągnął zrobioną wcześniej przez Shanti paellę i odgrzał ją sobie na patelni.
-Chcesz też?
Spytał się, gdy paella była już prawie gorąca.
-Nie, dziękuję.
Położyła dziecko na kanapie robiąc rulon z koca i położyła go obok dziewczynki, by nie spadła.
Upewniając się, że dziecku nic nie grozi poszła do kuchni i usiadła obok jedzącego Hiszpana przed tym nalewając sobie soku do szklanki.
Gdy siedzieli i rozmawiali o tym jak by chcieli by wyglądał ich ślub, usłyszeli otwierające się drzwi i stukanie obcasów o drewnianą podłogę.
-I jak?
Przywitali ją pytaniem, gdy tylko ujrzeli jej twarz.
-Świetnie!
Usiadła obok Loreny i zabierając jej szklankę wypiła wszystko co się w niej mieściło.
-Nie będę recepcjonistką, tylko asystentką syna właściciela hotelu. Jutro mam się z nim spotkać.
Uśmiech ani na chwilę nie schodził z jej twarzy.
-No to nieźle. Tylko żeby ten gościu nie okazał się starym, grubym zboczeńcem po czterdziestce.
Dopowiedział Tello.
-Wiesz Cris zamknij się, na pewno będzie przystojny i młody. I praca z nim to będzie sama przyjemność.
Wstała od stołu i ściągnęła buty. Trzymając je w ręku zaczęła iść w kierunku schodów.
-Shan czekaj, chcieliśmy porozmawiać.
Zatrzymała ją Lorena.
-Pilne? Bo muszę sikuuuu.
Przeciągnęła ostatnie słowo krzyżując nogi, co nie obeszło się bez śmiechu ze strony przyszłych małżonków.
-No to idź, poczekamy.
Uśmiechnęła się lekko i poszła po łazienki. Za nim wróciła na parter, przebrała się z obcisłych spodni i eleganckiej bluzki. Zamiast tego założyła krótkie spodenki w paski i białą bluzkę z uśmiechem. Włosy związała w luźny kok i na boso zeszła do swoich współlokatorów.
-To co chcieliście?
Usiadła obok Loreny.
-Chcielibyśmy się Ciebie spytać, czy chciałbyś zostać naszą świadkową.
Spytała uśmiechnięta Lorena patrząc w oczy zdziwionej przyjaciółki.
-Serio ja?!
Wypaliła.
-No ty, bo kto?
Zaśmiał się Tello.
-Pewnie, że się zgadzam!
Przytuliła się do obydwojga.
-I jest jeszcze jedno.
Wsłuchała się w słowa Cristiana.
-Chcielibyśmy zrobić dwie imprezy w jednym dniu. Ślub i chrzest Carloty. Bylibyśmy prze szczęśliwi, gdybyś została matką chrzestną dla naszej córki.
Aż otworzyła usta ze zdziwienia. Nie sądziła, że zostanie tak bardzo wyróżniona, czuła się tak bardzo dowartościowana i potrzebna, że nie potrafiła wydusić z siebie ani jednego słowa. Tą dziewczynkę traktowała jak swoją córkę, teraz formalnie będzie mogła mówić, że jest jej mamą.
-Zgadzasz się?
Przerwała krótko trwającą ciszę Lorena.
-Czy się zgadzam? Oczywiście! Czy takiemu dziecku można odmówić? Bardzo się cieszę, że wybraliście akurat mnie.
Uścisnęła raz jeszcze i Cristiana i Lorenę.
{}{}{}*{}{}{}
Mimo, że rozmawiali o ślubie i chrzcinach przez blisko trzy godziny, nikomu nie przyszło do głowy, by poinformować kto będzie świadkiem i chrzestnym... Oj, Shanti nie będzie zadowolona.
Kilka minut po godzinie siedemnastej Lorena pakowała do torby wszystkie niezbędne rzeczy córki, które zabiera, gdy gdzieś z nią wychodzi. Do beżowej torby wrzuciła kilka sztuk pampersów, chusteczki nawilżające, mleko i pieluszkę.
Gdy zbiegła po schodach na piętro, przy drzwiach stał Cristian i do wózka w takim samym kolorze jak torba delikatnie wkładał Carlotę. Przykrył ją mięciutkim kocykiem i włożył smoczka w usta.
-Poczekaj, jeszcze torba.
Powiedziała Lorena, gdy Cris chciał już wyjeżdżać wózkiem. Włożyła torbę pod wózek i zaczęła zakładać swoje buty.
-Wrócimy za jakieś dwie godziny!
Krzyknął Cris wyjeżdżając wózkiem na podwórko.
-Dobra!
Usłyszał odpowiedź dobiegającą z salonu.
Na kanapie rozwalona leżała Shanti. Pod głową miała ze trzy poduszki, jedną nogę normalnie położyła tak jak należy, a drugą podniosła do góry i położyła na oparcie szarej kanapy. Trzymając w ręku gazetę czytała artykuł o wielkim bezrobociu w Hiszpanii.
-Brednie.
Powiedziała sama do siebie.
-Jak ktoś chce znaleźć prace, to znajdzie.
Przewróciła kilka stron dalej i czytała to, co rzuciło jej się w oczy.
{}{}{}*{}{}{}
Szli sobie spokojnie chodnikiem rozkoszując się piękną pogodą i swoim towarzystwem. Jako, że dom Marca mieścił się niecałe dziesięć minut drogi od ich wspólnego domu, postanowili przejść się na piechotę.
-Dziwne, że Shan nie zapytała się kto będzie świadkiem i chrzestnym...
Zaczęła temat Lorena.
-Wiesz, była tak szczęśliwa, że wydaje mi się, że to jej nawet do głowy nie przyszło. Ale już nie mogę doczekać się jej miny, gdy dowie się, że to Marc.
Zaśmiał się Tello.
-To nie jest śmieszne! To wszystko nie tak miało być. Oni nie mieli się rozstać, nigdy...
Posmutniała zerkając na narzeczonego.
-Życie nigdy nie jest takie, jak byśmy chcieli...
Przytulił ją jedną ręką i pocałował w czubek głowy.
A jak to było z nimi? Jak to się stało, że dziś prowadzą wózek z ich wspólnym dzieckiem i planują ślub?
Lorena i Cristian znają się od dziecka. Mieszkali na sąsiednich ulicach, od zawsze razem w klasie, od zawsze świetni kumple. Sami nawet nie wiedzą, jak to się stało, że poczuli do siebie coś więcej. Któregoś dnia po prostu... zrozumieli, że są sobie przeznaczeni. Są razem odkąd skończyli piętnaście lat i do dziś się sobie nie znudzili, a mało tego! nadal się zaskakują zupełnie nowymi rzeczami.
{}{}{}*{}{}{}
Stanęli pod czerwonymi drzwiami domu Bartry i zapukali kilka razy.
-Co za miła niespodzianka! Wchodźcie!
Przywitał ich uśmiechnięty brunet i wpuścił do środka.
-Co Was do mnie sprowadza?
Zostawili w korytarzu niepotrzebne rzeczy i z córką na rękach weszli na pierwsze piętro do głównego salonu.
-Siadajcie, siadajcie! Napijecie się czegoś?
-Soku.
Odpowiedzieli zgodnie i usiedli na kanapie.
Nim Marc wrócił z kuchni, Cristian siedział już wygodnie rozłożony na kanapie i w swoich silnych, wytatuowanych ramionach trzymał Carlotę. Lorena z kolei siedziała obok i rozglądała się po mieszkaniu. Dawno tutaj nie była. Ponad miesiąc temu, jak ten czas szybko leci...
-To mówcie, co u Was słychać?
Usiadł na fotelu naprzeciwko swoich gości i dokładnie im się przyjrzał.
-Wszystko jak najbardziej w porządku, a u Ciebie?
Odpowiedziała Lorena.
-Genialnie! Zapewne widziałaś, strzeliłem bramkę w ostatnim meczu! Trener w końcu zaczął mnie wystawiać w wyjściowej jedenastce, kontuzje mnie omijają, nic tylko się cieszyć!
Mówił zadowolony, Lorena tylko delikatnie uśmiechnęła się do siebie patrząc na szczęście Marca. Mógł sobie mówić, że jest szczęśliwy, mógł, ale ona za dobrze go znała by widzieć czy jest szczęśliwy, czy tylko udaje. Tym razem udawał, zauważyła to gdy tylko otworzył im drzwi.
-Mogę?
Spytał zerkając na Carlotę.
Wyciągnął swoje umięśnione ręce do przodu, a Cris delikatnie i uważnie podał mu córkę.
-Ma nos po Crisie.
Uśmiechnął się patrząc na dziewczynkę, która akurat w tym momencie się przebudziła i leniwie pokręciła główką.
-Jakie oczka ma śliczne!
Zachwycał się, a Lorena z Cristianem uśmiechali się do siebie.
-Jest chyba głodna, chcesz ją nakarmić?
Spytała brunetka.
Marc na początku nie był pewien, czy powinien, czy da radę. Nigdy nie trzymał tak małego dziecka na rękach, a co dopiero mówić o karmieniu. Jednak chciał spróbować, bo kiedyś to on będzie miał takie małe dzieciątko, a przynajmniej bardzo by chciał.
Lorena po kilku chwilach przyniosła chłopakowi butelkę z mlekiem i pieluszkę, którą podłożyła córce koło ust, by nie polała sobie różowych ciuszków.
Marc niepewnie włożył butelkę do ust dziewczynki, a ta ochoczo zaczęła pić. Musiała być bardzo głodna.
-Patrz jak sobie świetnie radzi.
Powiedziała jakby tylko do Crisa Lorena.
-Tak świetnie, nada się na chrzestnego.
Odpowiedział jej Cris i oboje zerknęli na Marca.
-Co?
Udawał, że nie zrozumiał.
-Chcecie, bym był jej chrzestnym?
Spytał zadowolony.
-I naszym świadkiem na ślubie.
Uśmiechnęła się Lorena przytulając ramię narzeczonego.
-Serio? Nie no, czuję się bardzo wyróżniony.
Zaśmiał się.
-Ty, wyróżniony! Popraw dziecku butelkę, bo ma ją na policzku.
Wskazał na dziecko Cris i we dwoje wybuchnęli głośnym śmiechem widząc dziecko, które szuka butelki, a ma ją na policzku. Tak, niania Bartra spisuje się świetnie.
-A, że tak spytam...
Zaczął, gdy Lorena uśpiła już małą i trzymała ją w swoich ramionach.
-Macie już chrzestną i świadkową?
Dokończył. Przyszli małżonkowie tylko popatrzyli po sobie znacząco i dali jasny znak Marcowi, kto nią będzie.
-Czemu sam się tego nie domyśliłem...
Oparł się wygodnie o fotel i przetarł swoje lewe oko.
-Jest moją przyjaciółką. Od zawsze mówiłyśmy, że ona będzie moją świadkową, a ja jej, dotrzymam słowa, nawet jeśli Tobie się to nie podoba.
Powiedziała stanowczo Lorena.
-To nie tak, że mi się to nie podoba. Ja Shanti nadal kocham, cholernie mi na niej zależy i bardzo, ale to bardzo chciałbym ją odzyskać. Dla mnie bycie wspólnymi świadkami i rodzicami chrzestnymi to nie jest żaden problem, nawet się cieszę z tego, ale gorzej dla niej... W ogóle, co ona powiedziała, gdy się o tym dowiedziała?
Spojrzał swoimi zielonymi oczami na Lorenę.
-Właśnie...
Przegryzła delikatnie dolną wargę.
-Aha, czyli ona nie wie o mnie... Tego też mogłem się spodziewać.
Oblizał usta i wstał z fotela i poszedł do kuchni.
-Fakt, że będzie musiała stać obok Ciebie w kościele nie sprawi, że nam odmówi. Bardzo się ucieszyła, gdy jej o tym powiedzieliśmy. Obstawiam, że trochę pokrzyczy, pokrzyczy i da spokój. Zresztą ją znasz, szybko jej mija złość.
-Znałem, przed wypadkiem, teraz nie wiem czy to ta sama kobieta...
{}{}{}*{}{}{}
Krzyki i złość Shanti na dowiedzenie się, kto będzie świadkiem i chrzestnym dla Carloty nie wydawały się szybko kończyć. Chodziła po swoim pokoju i wyklinając na Marca zastanawiała się, jak oni mogli jej to zrobić. Uważała ich za przyjaciół, a oni jej taki nóż w plecy wbijają...
-Jak mogliście?!
Znów krzyknęła.
-Shan... To nie jest koniec świata! Będziesz musiała na niego patrzeć tylko w kościele, nie musisz nawet z nim rozmawiać. Daj już spokój.
Próbowała ją przekonać Lorena siedząca na łóżku.
-Spokój?! On  próbował mnie zgwałcić, a ty mówisz, że mam dać spokój?! Niedoczekanie Twoje!
Przewróciła oczami i nadal nabuzowana chodziła po pokoju.
-Nie przesadzaj! On nigdy by Cię nie zgwałcił! On Cię kocha dziewczyno! Budził się obok Ciebie kilka lat, tamtego rana po prostu zapomniał o amnezji i tak wyszło! Nie obwiniaj go o to!
-Ciekawa jestem jakbyś ty zareagowała.
Spojrzała na nią nieprzyjemnym spojrzeniem.
-A nie zapominajmy o tym, kto pierwszy się koło kogo położył...
Wskazała na nią palcem.
-Lorena! Przestań! To nie zmienia faktu, że to on mnie całował i dobierał się do mnie!
-Czyli... Mam rozumieć, że w takim razie rezygnujesz z bycia świadkową i chrzestną?
-Nie! Znajdźcie innego faceta na jego miejsce. Ja z niczego nie zrezygnuje. Bardzo chce być Waszą świadkową i chrzestną Carloty, ale nie chce z nim.
Usiadła po drugiej stronie łóżka.
-W takim razie... Jeżeli tak bardzo chcesz, musisz pogodzić się z Marcem, bo on też bardzo chce być chrzestnym i świadkiem. Ty jemu nie przeszkadzasz, on nie zrezygnuje.
-Nie przeszkadzam, bo zapewne nadal chce mnie zgwałcić!
Znów krzyknęła.
-Shan zaczynać mnie wkurzać! Ogarnij się! On nie jest jakimś pierdolonym zboczeńcem! To Twój narzeczony! Kocha Cię, ogarnij to!
Krzyknęła na nią.
-Narzeczony? Widzisz pierścionek na moim palcu?
Wyciągnęła rękę w jej stronę.
-Czy narzeczeństwo jest ze sobą skłócone? Nie odzywa się do siebie i wyzywa od zboczeńców? Wątpię raczej. On jest moim BYŁYM narzeczonym jeżeli w ogóle. Nic mnie z nim nie łączy. Zero! I nigdy nie będzie łączyło.
Odwróciła się do niej tyłem patrząc przez okno.
-Będziecie wspólnymi rodzicami chrzestnymi Carloty... Ona będzie Was łączyła..
Powiedziała smutno.
-W takim razie zrezygnuje z niej. Nie chce mieć z tym zboczeńcem nic wspólnego!
Krzyknęła.
-A teraz wyjdź.
Powiedziała zimno.
Zaszokowana Lorena nie wiedziała co ma powiedzieć, nie wiedziała jak ma się zachować. Nie poznawała swojej przyjaciółki. Prawdziwa Shanti nigdy by tak nie powiedziała..
-Przypominam, nie jesteś w swoim domu.
Złapała za klamkę od drzwi.
-Żadnej łaski mi nie robicie! Mogę się wyprowadzić nawet teraz!
Odwróciła się i wściekła spojrzała na brunetkę stojącą przy drzwiach.
-Nie pogarszaj sytuacji Shan...
Pokręciła głową.
-Powiedz, jeżeli Was też wkurzam! Jeżeli tylko uprzykrzam Wam życie! Powiedz to!
-Co ty wymyślasz?! Dziewczyno! Pomyśl zanim znów będziesz paplać takie głupoty! Ten wypadek uszkodził Ci coś w głowie czy jak?!
Wrzasnęła w jej stronę. Tego się nie spodziewała. Kilka słów za dużo i już nic nie będzie takie samo...
-A uważałam Cię za przyjaciółkę..
Wyszeptała i wyciągnęła torbę z szafy.
-Co ty robisz?!
-Nie mam zamiaru być tutaj ani minuty dłużej!
Wrzucała do torby wszystko co udało jej się wyciągnąć z szafy. W głowie miała setki myśli i te ostatnie słowa Loreny. Tak bardzo ją zraniły, że łzy mimowolnie napływały jej do brązowych oczu. Nie miała pojęcia dokąd się uda, wiedziała, że więcej nie spędzi z tymi ludźmi ani minuty dłużej.
Po zapięciu torby włożyła do kieszeni spodni telefon i ze łzami w oczach wybiegła z domu.
-Shanti! Wracaj!
Krzyknęła za przyjaciółką stoją w drzwiach domu.
-Shaaaan!
Krzyczała przez łzy.
-Ej, kotku, co jest?
Podbiegł do niej Cris, który z góry usłyszał krzyki.
Nic mu nie odpowiedziała. Spojrzała na niego swoimi ciemnymi zaszklonymi oczami i po prostu wtuliła się w jego umięśniony tors. Shanti była obecna w jej życiu od zawsze. Kocha ją jak siostrę, której nigdy nie miała. Nie może pogodzić się z tym, że przez taką głupotę nie będzie obecna w najważniejszym dniu jej życia. A przecież już jako dziesięciolatki planowały swój ślub.
Chciały wziąć ślub razem. Wielkim, kryształowym zamku. Byłyby ubrane w przepiękne białe suknie i welony, które ciągnęły by się jeszcze kilka metrów za nimi. Wszystko miało być idealnie, jak z bajki. Teraz wszystko będzie jak z najgorszego koszmaru...
{}{}{}*{}{}{}
Nie zważając na nic biegła z torbą w ręku przed siebie. Zbyt długim rękawem wycierała łzy i tusz do rzęs, który spływał jej po policzkach. Czuła się beznadziejnie. Żałowała wszystkich słów, które powiedziała w kierunki do Loreny. 
Tylko jej mogła zaufać. Tylko z nią nawiązała nić porozumienia po wypadku. Z nikim nie mogła tak szczerze porozmawiać jak właśnie z nią. Przez te trzy miesiące pokochała ją. A w ciągu dwóch minut wszystko zrujnowała...Wyczerpana biegiem z kilkukilogramową torbą w ręku skręciła w jakąś uliczkę.
Było już ciemno, nie wiedziała gdzie jest. Widziała tylko napis "Pink dance" na ścianie niewysokiego budynku. Tylko ten napis rozświetlał drogę. Przez zaszklone oczy niewiele widziała. Ale nawet nie chciała nic widzieć, chciała po prostu by tu teraz ktoś przyszedł i ją przytulił. Potrzebowała męskiego torsu, w który mogłaby się wtulić i wypłakać. Potrzebowała... Marca?
Nagle poczuła niemiły ból swojej głowy spowodowany uderzeniem w coś twardego.
-Patrz jak łazisz!
Uniósł się wysoki mężczyzna.
-Ja, ja... Przepraszam...
Minęła go i dalej szła pociągając nosem.
-Zwykłe przepraszam nie wystarczy.
Jego głos jakby się rozweselił podszedł do dziewczyny i przetarł jej zaszklone oczy. Dopiero teraz ujrzała jego twarz.
-Puść mnie!
Krzyknęła, gdy brunet dotykał jej twarz.
-Nie wyrywaj się, bo zrobimy Ci krzywdę.
Wskazał na swoich trzech kolegów stojących przy samochodzie.
-Ja Ci na imię, dziecino?
Czuła obrzydzenie z każdym słowem wypowiadanych przez mężczyznę. Nie był typem przyjaznym, takim, z którym chce się porozmawiać i zaprzyjaźnić. A wręcz przeciwnie, od takich lepiej uciekać.
Długie, brązowe włosy związane miał w kucyka u tylu głowy. Na twarzy miał tatuaż, który schodził aż na szyję. Ubrany był w jakiś ciemny płaszcz, albo po prostu miał na sobie za dużą kurtkę. A na takiego dryblasa trudno jest znaleźć za dużą, musiał się dużo nachodzić. Mężczyzna miał coś koło metra osiemdziesięciu wzrostu, nie należał do patyczaków, miał ciało, którym śmiało mógłby się pochwalić, tylko ta twarz... Odrażająca.
Nie odpowiedziała na jego pytanie, odwróciła się do niego tyłem i zaczęła szybko iść, byle jak najdalej.
-Gdzie Ci tak spieszno? Zabawimy się, obiecuję, spodoba Ci się.
Złapał jej dłoń i przyciągnął do siebie. Z boku dało się usłyszeć śmiech jego kumpli, którzy z uśmiechami na twarzy przyglądali się całej sytuacji.
-Puść mnie!
Krzyknęła wyrywając się mężczyźnie.
-Nie krzycz, a obiecuję, nie będzie bolało.
Przywarł ustami do jej szyi i zaczął ją całować mocno ściskając ją za biodra.
-Pomocy! Pomocy! Puść mnie!
Krzyczała, a łzy w coraz większej ilości napływały jej do oczu.
-Tylko to potrafisz krzyczeć? Zamknij się.
Przywarł ręką do jej ust i zaczął ją prowadzić w stronę swoich kolegów.
-Patrzcie jaka ślicznotka nam się trafiła.
Rzucił ją kolegom na kolana.
-Proszę, wypuść mnie, oddam Ci wszystko co mam! Ale proszę wypuść mnie!
Mówiła błagalnie, gdy jeden mężczyzna trzymał ją za nogi, drugi za ręce, a trzeci zaczął dobierać się do jej bluzki.
-Wiem, że dasz mi wszystko co masz. A raczej sam sobie wezmę, Twoje ciało! Jeszcze będziesz mi dziękować i błagać bym nie kończył.
Zaczął rozpinać sobie rozporek.
-Nie! Błagam!
Krzyczała.
-Włóżcie jej coś w tą śliczną buźkę, by ta...
Rozległ się huk i mężczyzna upadł na ziemię wcześniej wypluwając krew z ust. 
-Wypuście ją, albo zrobię z Wami to samo.
Ich oczom ukazała się męska postać wychodząca zza rogu.
-Spróbuj chłopaczyno.
Powiedział jeden z nich i zostawiając dziewczynę stanął kilka metrów przed nią czekając na tego kogoś, kto zabił jego kumpla.
-Dobrze radze, spierdalajcie póki macie siły.
Zza mgły wyłoniła się postać wysokiego bruneta.
-Jesteś jeden, nas jest trzech, jak myślisz, komu pierwszemu zabraknie sił?
Pozostali mężczyźni również odeszli od przerażonej brunetki i stanęli obok ich kumpla.
-Mówię ostatni raz, idźcie sobie, a nikomu nie stanie się krzywda.
Podszedł bliżej. Stali oddaleni od siebie o jakieś dziesięć metrów.
-Więc dlaczego tu jeszcze stoisz? Coś wydaje mi się, że jeszcze nigdy porządnie nie oberwałeś. Chłopaki, załatwcie go.
Dwójka z nich zaczęła biec w kierunku chłopaka. Ten nie czekając długo posłał kolejne dwie kulki w ich kierunku. 
Jedna poleciała w głowę, druga w klatkę piersiową.
-Nadal tu jesteś?
Pewność na twarzy ostatniego z gwałcicieli zniknęła. Stał przed mężczyzną z pistoletem z miną kilku letniego chłopca, który właśnie zjadł ostatnie ciasto i boi się, że mama go nakrzyczy.
-Przepraszam, już idę.
Uniósł ręce do góry i powoli zaczął iść w stronę głównej drogi.
-Masz dziesięć sekund, biegnij szybko.
Rozkazał, a mężczyzna zaczął biec czym sił w nogach.
-Raz, dwa, dziesięć.
Odliczył mężczyzna i strzelił w nogi uciekającemu mężczyźnie, przez co ten zaczął głośno krzyczeć i płakać z bólu. Podszedł do niego z kamienną twarzą.
-Boli?
Spytał i spojrzał na niego spod czarnego kaptura.
-A teraz błagaj o litość.
Wycelował w niego pistoletem, a gwałciciel leżąc z przerażeniem i łzami w oczach na asfalcie patrzył w jego pewną swego twarz.
-Proszę Cię, nie zabijaj mnie. Ja, ja... Ja nie chciałem, ja nie lubię takich zabaw, proszę! Oszczędź mnie.
Błagał, a jego noga coraz bardziej krwawiła.
-Wzruszyłem się.
Udał, że wytarł spływającą po policzku łzę i przyłożył pistolet do skroni mężczyzny.
-Naprawdę, prawie mnie przekonałeś.
-Obiecuję, że więcej nie tknę żadnej dziewczyny!
Dodał i uniósł lekko dłoń do góry.
-Wiem, że nie tkniesz, bo zaraz umrzesz.
Mężczyzna nie zdążył nic powiedzieć. Kulka przebiła jego głowę na wylot. Morderca zrobił to bez najmniejszego zawahania. Do samego końca zachował zimną krew.
Jego serce drgnęło, dopiero gdy spojrzał na dziewczynę. Siedziała z podkulonymi nogami, rozdartą koszulką i roztarganymi włosami i ze łzami w oczach patrzyła na to wszystko co przed chwilą miało miejsce. Serce podeszło jej do gardła, gdy widziała, że uzbrojony mężczyzna podchodzi w jej stronę.
-Idź sobie! Słyszałeś? Idź!
Krzyknęła, gdy był już kilka metrów od niej.
-Nie bój się, nic Ci nie zrobię...
Podszedł bliżej.
Miał czarny kaptur na głowie, niemal w ogóle nie było widać jego twarzy. Widziała tylko ciemny zarost na jego policzkach.
-Zostaw mnie!
Krzyknęła.
-Cicho bądź, bo ktoś tu przyjdzie i będę musiał go zabić. A to będzie tylko i wyłącznie Twoja wina.
Zagroził jej.
-Chodź ze mną, tutaj nie jest bezpiecznie.
Wyciągnął w jej kierunku dłoń.
-A z Tobą jest? Przed chwilą zabiłeś czterech facetów, nigdzie z Tobą nie pójdę!
Krzyknęła.
-Przypominam, że chcieli Cię zgwałcić, uratowałem Ci życie.
Złapał za jej torbę.
-Zostaw! I idź sobie!
Wstała i otrzepała ciuchy.
-W takim razie jestem zmuszony Cię zabić. Nie chcę ryzykować tym, że pójdziesz na policję.
Delikatnie uniósł broń do góry.
Brunetce aż zawirowało w głowie i zrobiło jej się słabo.
Tego wszystkiego było za dużo. Kłótnia z Loreną, próba gwałtu i poczwórne morderstwo na jej oczach i teraz jeszcze zabójca, który prawie mierzył w nią swoim pistoletem. Bezwładnie osunęła się na ziemię. Zemdlała.
-No pięknie.
Powiedział sam do siebie i podniósł leżącą dziewczynę. Trzymając ją w swoich ramionach chciał zanieść ją w jakieś bezpieczne miejsce, gdzieś gdzie w spokoju odzyskała by przytomność.Nie zdążył jednak wykonać żadnego ruchu. Zza rogu ujrzał nadjeżdżające oznakowane policyjne samochody. Syreny było słychać już z odległości stu metrów. Nie czekając długo pobiegł z brunetką na rękach do swojego samochodu i odjechał z miejsca zdarzenia niezauważony przez policjantów. 

....................................

Buuuu jak tu tragicznie :D
Dobra, nie chce tutaj za dużo pisać, bo właściwie nawet nie wiem co, ale chce Was tylko poinformować, że zaczęłam prowadzić nowego bloga. Znajdziecie go o tutaj --> http://oczywiscie-ze-nie.blogspot.com/
Mam nadzieję, że Wam się spodoba :)
Dobra, to tyle, cześć!

poniedziałek, 19 maja 2014

Rozdział dwunasty

 Od autorki:
Hej, zazwyczaj nie piszę nic tu, na górze, ale dziś postanowiłam coś sprostować. Pod poprzednim postem pojawiło się kilka komentarzy odnośnie Shanti i Marca i ich sytuacji, w której się znaleźli. Nie dziwię się Wam, że tego nie zrozumiałyście, moja wina :D Jakoś tak szybko pisałam rozdział i kompletnie zapomniałam to tam uwzględnić... Ale w tym rozdziale wszystko jest już jak należy.
Tylko proszę, nie znienawidźcie  mnie za to, co zrobiłam tu z Marciem, a raczej kogo z niego zrobiłam...
Dobra, to tyle, miłego czytania :*

^^^^^*^^^^^

Piłkarze Barcelony zjeżali się do szpitala niczym mrówki. Każdy z nich chciał przywitać na świecie kolejną z Cules drobnym upominkiem i pocałunkiem w czółko. Byli niemal wszyscy, ale nie było najważniejszego- nie było Marca.
-A Marc nie przyjedzie?
Spytała się Lorena, gdy została w sali sama z Cristianem.
-Powiedział, że nie chce znowu kłócić się z Shanti, jemu nie przegadasz...
-Jezu! Oni są jak dzieci! Musimy ich zeswatać! Bo nie wytrzymam tego psychicznie!
Zaśmiała się i położyła się na łóżku.
-Jeszcze się dogadają, zobaczysz.
Położył się na łóżku obok Loreny i mocno ją przytulił do siebie.
{}{}{}*{}{}{}
Pierwszy spacer z Carlotą zaliczony. Chcąc dać trochę wytchnienia rodzicom zabrała noworodka na spacer po szpitalnych korytarzach. Może widoki nie są za wspaniałe, ale zawsze to coś.
Carlota leżała owinięta w morelowy kocyk z szarą czapeczką na głowie i spała. Przez następny miesiąc będzie niemal cały czas spała.
Trzeba cieszyć się tym miesiącem, bo później będzie tylko gorzej.
-Mówię Ci Carr, będziemy razem chodziły po sklepach i wydawały pieniądze Twojego taty. Kupię Ci wszystko! Buty, sukienki, torebki! Będziesz zawsze wyglądała ślicznie i dziewczęco, już ja o to zadbam.
Mówiła z uśmiechem na twarzy przyglądając się śpiącemu dziecku.
Idąc dalej korytarzem usłyszała straszny hałas, coś jakby jakaś metalowa rzecz spadła na podłogę. Chcąc sprawdzić co to, poszła za hałasem. Na końcu korytarza zobaczyła mężczyznę uderzającego ręką w metalową szafkę.
Musiał być bardzo zdenerwowany.
Niepewnie podeszła bliżej niego. Chciała mu zwrócić uwagę, że szpital dziecięcy to nie jest miejsce na robienie takiego hałasu.
-Przepraszam, proszę Pana!
Brunet spojrzał na nią.
-Mógłby Pan być ciszej? Tutaj są noworodki.
Zwróciła mu uwagę trzymając obie ręce na szpitalnym wózku.
-Przepraszam, ale właśnie cały świat mi runął. Muszę coś rozwalić, bo inaczej kogoś zabiję!
Powiedział zdenerwowany i uderzył raz jeszcze w metalową rzecz. Tym razem nie obeszło się bez reakcji Carloty. Skrzywiła swoją małą buźkę i zaczęła płakać.
-Patrz idioto co zrobiłeś!
Krzyknęła na niego i wyciągnęła dziecko z wózka mocno je do siebie przytulając, by przestało płakać.
-Przepraszam...
Smutny usiadł na krześle, które stało pod ścianą i schował głowę w dłonie.
Carlota już po chwili znów zasnęła, więc Shan włożyła ją z powrotem do wózka. Chciała już wrócić do sali, ale coś ją tchnęło. Coś ją tchnęło by porozmawiać z tym mężczyzną.
Usiadła obok niego zostawiając jedno krzesło wolne i spojrzała na niego. Widziała tylko jego kruczo czarne włosy, lekko kręcone i szarą bluzę z kapturem. Nic ciekawego.
-Szpital... Niezbyt przyjazne miejsce...
Zaczęła rozmowę i rozejrzała się dookoła.
Dopiero wtedy brunet zorientował się, że ktoś siedzi obok niego. Spojrzał na dziewczynę i lekko się uśmiechnął.
-Mało przyjazne, wręcz bym powiedział, że odrażające.
Oparł się o krzesło.
-Chyba coś poważnego musiało się stać, że Pan tak gwałtownie zareagował. Coś z żoną? Albo z dzieckiem?
Spojrzała na niego. Aż zrobiło jej się gorąco w całym ciele. Tak idealnego mężczyzny nigdy nie widziała! Fakt, nie pamięta co działo się przed wypadkiem, ale na pewno nie spotkała nikogo kto choć w połowie dorównywałby urokowi temu brunetowi. Był idealny, fantastyczny, był tak przystojny, że z trudem było jej układać myśli w głowie. A gdy na nią spojrzał! Myślała, że zaraz zemdleje. Miał czekoladowe oczy, które aż prosiły się by patrzeć się w nie całe życie. Kilkudniowy zarost w towarzystwie uwydatnionych kości policzkowych sprawiał, że nogi na jego widok automatycznie miękły. I do tego jego nienormalnie seksowny niski głos sprawiał, że zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. On był po prostu jej ideałem.
-Nie mam żony. Nie mam dziecka. Mam za to puszczalską byłą dziewczynę.
Odetchnął głęboko i spojrzał na dziecko leżące w wózku.
-Dziewczynka?
Spytał zerkając w ciemne oczy brunetki.
-Tak, Carlota.
Uśmiechnęła się.
-Ale, jeśli mogę... Nadal nie rozumiem...
Przegryzła delikatnie dolna wargę.
-Ma Pani szczęście, bo muszę się komuś wygadać. Właśnie dziś dowiedziałem się, że moja dziewczyna mnie zdradzała. Przez ostatnie dziewięć miesięcy oswajałem się z myślą, że będę ojcem, nawet się cieszyłem. Przychodzę dziś do szpitala, patrzę na "mojego syna", a on jest czarny... Zdradziła mnie z murzynem!
Krzyknął zdenerwowany.
-A mało tego, on tam był. Razem oświadczyli mi, że zamierzają wziąć ślub, fajnie prawda?
Spojrzał na zdziwioną brunetkę.
-Wie Pan... Powinien Pan się cieszyć, że tak wyszło. Bo gdyby dziecko urodziło się białe, mógłby Pan nawet nie wiedzieć, że to nie Pana. Moim zdaniem dobrze się stało. A skoro ona jest taką puszczalską, to niech teraz będzie sobie z nim, a Pan ma spokój. Moim zdaniem nic, tylko się cieszyć.
Uśmiechnęła się do niego i poprawiła włosy, które opadły jej na twarz.
-Faktycznie. Ma Pani rację! Dziękuję bardzo!
Uśmiech po raz pierwszy pojawił się na jego twarzy. I to jaki uśmiech! Zabójczy!
-A tak w ogóle, to jestem Leo.
Wyciągnął w jej kierunki prawą rękę.
-Shanti.
Uścisnęła ją i odwzajemniła uśmiech.
Przez kilka chwil siedzieli trzymając się za ręce i patrząc sobie głęboko w oczy.
Oboje poczuli to samo, te przyjemne mrowienie w brzuchu i suchość w gardle. To nie może zakończyć się na jednym spotkaniu.
-Miło było poznać, ale muszę już wracać.
Wstała z krzesła i złapała wózek.
-Miło było poznać.
Uśmiechnął się w jej stronę.
-Wzajemnie.
Nie chciała od niego odchodzić. Mogłaby siedzieć i wpatrywać się w jego oczy całe dnie. Co ten chłopak w sobie ma, że siedząc w sali z Tello i Loreną myślała tylko o nim? O nim i jego czekoladowych oczach? O jego zapachu, który do teraz czuje przystawiając sobie rękę do twarzy? To się chyba nazywa zakochanie...
{}{}{}*{}{}{}
Po czterech dniach spędzonych w szpitalu wracają do domu nie we dwoje, a w trójkę. Wraz z mnóstwem prezentów, które panna Tello Lopez dostała w szpitalu. Weszli do domu, w którym czekała na nich Shanti z bukietem balonów w ręku.
-Witaj w domu Carlota!
Powiedziała na powitanie i pocałowała malutką w czółko.
-To się postarałaś!
Wyśmiał ją Tello.
-Pff! Przynajmniej coś zrobiłam,
Wytknęła mu język i pomogła młodym rodzicom w rozpakowywaniu rzeczy.
Najpierw Cristian śpiącą córkę włożył do łóżeczka, a później we troje zabrali się za układanie wszystkiego w szafkach.
Cristian był odpowiedzialny za zabranie z toreb wszystkich brudnych ciuchów i nastawienie prania, Lorena wkładała do szafek czyste ciuchy, te których nie użyła w szpitalu i te, które Carlota dostała, a Shanti układała na szafkach zabawki i przybory, które dostała w prezencie.
-No to chyba gotowe.
Spojrzała na córkę.
-Będzie idealnie.
Przytuliła przyjaciółkę do siebie i szczerze się uśmiechnęła.
{}{}{}*{}{}{}
Grał w Fifę, gdy usłyszał dźwięk komórki. Szybko pobiegł do sypialni i rzucił się na łóżko odbierając telefon.
-Halo?
Podłożył sobie poduszkę pod głowę.
-Żyjesz jeszcze? Co się nie odzywasz ani nie pokazujesz?
-A bo zabiegany jestem. Przyszedłbym, ale nadal szukam odpowiedniego prezentu dla małej.
-Głupi jesteś Bartra. Wpadaj teraz. Nie musisz nic przynosić. Stęskniłem się za Twoją brzydką morda, Lorena zresztą też. Poza tym pora byś poznał Carlotę.
-Wiem, wiem. Mi też przez ten tydzień brakowało twojego krzywego ryja, ale jakoś nie mam ochoty na widzenie z Shantillą... Wpadnę kiedy indziej.
-Jej nie ma. Poszła... na zakupy. Nie będzie jej ze dwie godziny. Tak więc zawijaj dupę w troki i przyjeżdżaj do nas!
-Dobra, będę za niedługo.
Rozłączył się i uśmiechnął do siebie. Bardzo chciał zobaczyć małą, ona już od kilku miesięcy była częścią jego życia, bo oni wszyscy razem tworzą jedną wielką rodzinę. Carlota to taka jego przybrana córka, bardzo chce ją przytulić do siebie i zobaczyć.
Z szafy wyciągnął prezent, który kupił już w dzień urodzin dziewczynki. Zapakowany prezent w różową torbę położył na łóżku i zaczął przygotowywać się do wyjścia. Krótkie spodenki zmienił na jeansy, a wytartą koszulkę na nową, czystą i wyprasowaną. Poprawił jeszcze włosy i spryskał się perfumami. Wziął torbę i zszedł na piętro.
-Ty Nina zostajesz, wieczorem pójdziemy na spacer.
Pogłaskał psa i wyszedł z mieszkania.
{}{}{}*{}{}{}
Pierwszy raz musiała sama zostać z Carlotą. Mimo, że mała miała już ponad tydzień nigdy nie zostawała z nią dłużej niż godzina.
Miała o tyle dobrze, bo mała niemal cały czas spała. Budziła się co jakieś dwie-trzy godziny na karmienie i zmienienie pampersa i dalej zasypiała.
Akurat teraz był czas na karmienie. Przygotowała mleko i owiniętą dziewczynkę w kocyk i wzięła na ręce.
Gdy chciała usiąść w bujanym fotelu usłyszała dzwonek u drzwi. Może Cristian i Lorena czegoś zapomnieli?
Z dzieckiem na rękach zeszła na dół i powoli otworzyła drzwi. To co zobaczyła bardzo, ale to bardzo ją zdziwiło. Przed drzwiami ujrzała stojącego Marca z uśmiechem na twarzy, który zniknął, gdy zobaczył Shanti. W jednej ręce trzymał bukiet kwiatów- czerwone róże, a w drugiej prezent dla Carloty.
-Co ty tutaj robisz?
Wyleciała pierwsza Shanti.
-Mogę spytać o to samo. Miało Cię nie być.
Powiedział stanowczo.
-Mnie? Ja tutaj mieszkam! Jak miało mnie nie być? Czy ty... TELLO!
Tak, Tello sobie to wszystko dokładnie zaplanował. Zagnał ich w to samo miejsce, by w końcu szczerze porozmawiali.
-Wchodzisz? Bo jak nie, to zamykam, bo małą przewieje.
Obrońca wszedł do środka. Poszedł do salonu za brunetką, która usiadła na kanapie.
-Malutka jest...
Powiedział patrząc na zasypiające dziecko.
-Bo to niemowlak.
Przewróciła oczami i głęboko odetchnęła.
Siedzieli w ciszy przez blisko pięć minut. Carlota powoli piła mleko, Shanti cały czas wlepiała w nią swoje oczy, a Marc udawał, że podziwia wnętrze domu Tello. Architekt Bartra.
-Włóż kwiaty do wody, bo zwiędną.
Przerwała ciszę w końcu Shanti.
-Nie wiem gdzie mają wazon.
Podrapał się po głowie.
Myślała, że go zabije! Nie dość, że jego obecność sama w sobie ją wkurzała, to jeszcze robił z siebie sierotę. Jak może nie wiedzieć, gdzie trzymają wazon, skoro spędził tu połowę swojego życia? Delikatnie upuszczając powietrze, które nagromadziło się w jej ciele przymrużyła delikatnie oczy ze złości i wstała z kanapy.
-Trzymaj ją.
Podała mu dziecko, co nie obeszło się bez małego zdziwienia ze strony chłopaka i sama poszła nalać wody do wazonu, który postawiła na blacie kuchennym.
Marc pierwszy raz trzymał w rękach coś tak małego. Nie przypuszczał nawet, że coś tak małego w ogóle istnieje. Zauroczył się nią w całości.
-Śliczna prawda?
Spytała delikatnie widząc zafascynowanie na twarzy piłkarza.
-Śliczna to mało powiedziane, ona jest perfekcyjna.
Zgodził się.
-Ale teraz weź ją, bo boje się, że ją upuszczę.
Podał dziecko Shanti.
-Poczekaj, zaraz wrócę.
Poszła na górę i włożyła dziecko do łóżeczka. Przed wróceniem do Marca poprawiła jeszcze swoją fryzurę i makijaż.
-Czyli byłeś przekonany, że mnie tutaj nie ma?
Usiadła naprzeciwko niego.
-Tello powiedział, że poszłaś na zakupy.
-Mnie zostawili z dzieckiem, bo chcieli pójść sami na spacer. Przebiegła bestia z niego...
Uśmiechnęła się lekko.
-Co u Ciebie słychać? Wszystko w porządku? Dawno nie rozmawialiśmy...
Każde kolejne słowo Marca bardziej ją zadziwiało, kompletnie nie wiedziała co ma mu powiedzieć.
-Dobrze. Szukam pracy by się usamodzielnić. Ale ostatnio, gdy miałam iść na rozmowę kwalifikacyjną Lorena zaczęła rodzić i nie wyszło. Póki co nie mam niczego na oku, ale się rozglądam. A tak poza tym to u mnie wszystko dobrze.
Uśmiechnęła się do niego sztucznie. Nadal czuła urazę po tym co zrobił.
-Cieszę się.
I znów zapadła niezręczna cisza.
-Shan, chciałem Cię przeprosić. Głupio się zachowałem, wiem, nie powinienem był...
Spojrzał na nią. Lecz gdy ich spojrzenia się spotkały, dziewczyna od razu odwróciła wzrok.
-Nie powinieneś. Zachowałeś się jak idiota rzucając się na mnie.
Założyła nogę na nogę.
-Zrozum. Obudziłem się wtulony w Ciebie, dotykałaś moje ciało, kompletnie zapomniałem, że mnie nie pamiętasz. To było bezwarunkowe. Poczułem się jak dawniej dlatego ten pocałunek i w ogóle. Powinnaś być bardziej wyrozumiała.
-Wyrozumiała? Wyobraź sobie jak ja się czułam! Otwieram oczy, a zaraz po tym czuje jak jakiś facet pcha mi język w buzie i wkłada ręce pod koszulkę! Myślałam, że chcesz mnie zgwałcić, albo coś. Bałam się.
-Tak, to wyjaśnia strzał w twarz. Nadal boli.
Złapał się za policzek i spojrzał na nią.
-Wybacz. Ale należało Ci się.
Zerknęła na niego.
-Może... Wprowadzisz się z powrotem do nas?
Zaproponował z nadzieją w oczach.
-Jakich nas? Nie ma żadnych nas! Wszystko spieprzyłeś tamtego ranka. Przyznam, wieczorem naprawdę dawałam Ci szanse. Wszystko było cudownie. Może nawet zaczynałeś mi się podobać, ale gdy rzuciłeś się nam nie rano... Marc wybacz, możesz zapomnieć, że jeszcze kiedykolwiek będziesz tak blisko mnie jak tamtej nocy. I to nie przeze mnie. Ty to zepsułeś. Ja próbowałam.
Mówiąc to patrzyła w jego smutne oczy.
Teraz był już pewien. Był pewien, że ich związek definitywnie się rozpadł. że stracił najważniejsza kobietę w swoim życiu. Złamała mu serce, zostawiła samego, przestała kochać... A on nadal żywił do niej uczucie... Bo je pamięta...
Z domu Cristiana wyszedł bez jakiegokolwiek słowa pożegnania. Po prostu wstał i wyszedł. Miała nadzieję, że więcej nie będzie musiała go oglądać.
{}{}{}*{}{}{}
Następne kilka dni minęło pod znakiem "tyle słodyczy w jednym dziecku". Carlota z dnia na dzień stawała się coraz piękniejsza. Jej wcześniej jasno szare oczy powoli zaczęły przybierać kolor ciemno brązowego, włoski robiły się coraz gęstsze i ciemniejsze.
Cera ciemniała, robiła się coraz bardziej podobna do Loreny. Ale z Cristiana też coś w sobie miała. Ciągle musiała być w centrum uwagi, wymagała jej niemal cały czas. Nie mogła przez pewien czas poleżeć sama. Zawsze ktoś musiał być koło niej i ją zaczepiać. Ale taki rodzaj obowiązków podobał się wszystkim. Mimo, że Carlota jest w rodzinie już ponad miesiąc, nadal nie można się nią nacieszyć. Każdy by chciał przebywać z nią jak najdłużej.
Drugie podejście.
Założyła swoje ulubione czarne rurki i miętową, zwiewną koszulkę na szerszych ramiączkach, do tego wysokie, czarne szpilki i czarna skórzana kurtka. Włożyła komórkę do prawej kieszeni spodni i kilka euro. Do torebki leżącej na łóżku włożyła teczkę z papierami i przełożyła ją sobie przez ramię. Przed wyjściem z pokoju spryskała się jeszcze perfumami i poprawiła włosy.
-Uda się.
Powiedziała do swojego odbicia i wyszła z pokoju kierując się na parter.
Na kanapie leżała Lorena trzymając Carlotę w ramionach i oglądając jakiś serial.
-Już wychodzisz?
Spytała widząc przyjaciółkę.
-Mam na dwunastą, akurat sobie dojadę.
Pocałowała dziecko w główkę i żegnając się z Loreną wyszła z domu.
Lorena zgodziła się pożyczyć swój samochód, niechętnie to zrobiła, ale Shanti ma ten dar przekonywania. Powiedziała, że jeżeli pojedzie autobusem, będzie musiała siedzieć obok jakiegoś żula, prześmierdnie jego zapachem i później przez to nie dostanie pracy i do końca życia będzie siedziała jej na głowie. Musiała się zgodzić pożyczyć auto.
Spokojnie i bez pośpiechu jechała na umówione miejsce. Starała się o posadę recepcjonistki w hotelu. Może to nie było jej największe marzenie i nie tak chciała zarabiać na życie, ale w jej obecnej sytuacji każda praca jest dobra.
Po około półgodzinie zaparkowała samochód na hotelowym parkingu.
Z uśmiechem na twarzy weszła do środka. Wielki, okrągły hol ukazał się jej oczom, a w samym jego centrum recepcja.
-Dzień dobry, ja jestem umówiona z panem Maydi Finetti na rozmowę kwalifikacyjną w sprawie pracy na posadę recepcjonistki.
Kobieta stojąca przed nią sprawdziła coś w komputerze, po czym przyłożyła telefon do ucha.
-Panie Maydi, panna Cardenas Panay do Pana, zawołać?
-Zajęty jestem. Niech poczeka przed gabinetem.
Usłyszała niemiły ton głosu dochodzący z telefonu.
-Gabinet na pierwszym piętrze numer 14. Proszę tam poczekać aż prezes zawoła.
Delikatnie się uśmiechnęła w stronę recepcjonistki i po schodach weszła na pierwsze piętro. Hotel wywarł na niej ogromne wrażenie! Był wielki i wspaniale urządzony. Wszystko w odcieniach złota i bieli, elegancko i z rozmachem. Największe wrażenie wywarł na niej sufit, a raczej jego brak. W holu zamiast sufitu było wielkie okrągłe okno, z którego widać było tylko przejrzyście niebieskie niebo. Przez głowę przeszła jej nawet myśl, że będzie mogła tutaj być codziennie i rozkoszować się tym pięknym widokiem.
Gdy znalazła się już pod gabinetem numer 14 wygodnie usiadła na krześle stojącym na korytarzu i zakładając nogę na nogę zaczęła rozglądać się po korytarzu. W sumie to nic ciekawego tu nie było. Długi korytarz z kilkunastoma jasnymi drzwiami i obrazami na ścianach. Ładnie, ale trochę pusto.
Czekała dziesięć minut, dwadzieścia, czterdzieści, a jej przyszły pracodawca nadal jej nie prosił do siebie. Gdy straciła już nadzieję i chciała wracać do domu usłyszała otwierające się drzwi.
-Panna Cardenas?
Zza drzwi wyłoniła się postać drobnej blondynki.
-Tak.
-Proszę za mną.
Blondynka wprowadziła ją do niedużego pomieszczenia. Taki jakby przedsionek gabinetu prezesa. Było w nim duże okno na całą ścianę, kilka szafek i biurko z komputerem.
-Pan Maydi oczekuje Panią.
Wskazała na duże, dwuczęściowe drzwi. Głęboko odetchnęła i zapukała. Gdy minęło kilka sekund uśmiechnęła się i weszła do środka.
-Dzień dobry.
Powiedziała pewnie i zamknęła za sobą drzwi.
-Proszę usiąść.
Powiedział niskim tonem głosu mężczyzna siedzący za ciemno brązowym dużym biurkiem.
Jego gabinet był ogromny! Wielkie okno na całą ścianę, wielka gablota ze wszystkimi nominacjami jak na przykład "Nagroda dla najlepszego hotelu w Hiszpanii w 2012r" czy "Nagroda dla najlepiej rozwijającej się branży hotelarskiej w 2009r". Wielkie biurko, wielki fotel, wielka sofa stojąca pod wielkim obrazem przedstawiającym wielką panoramę miasta. Wszystko było tutaj wielkie.
-Pani...
Zaczął starszy mężczyzna po pięćdziesiątce.
-Cardenas Panay.
Dokończyła uśmiechnięta Shantilla zakładając nogę na nogę.
-Dobrze...
Starszy pan lekko się uśmiechnął.
-Mogę dostać potwierdzenie Pani kwalifikacji?
-Oczywiście, oczywiście.
W pośpiechu wyciągnęła z torebki teczkę ze wszystkimi papierami i potrzebny podała prezesowi.
Czytał CV dziewczyny z dużym zaciekawieniem, co można było wywnioskować przez to, że zaczął kręcić swojego lekko siwego już wąsa.
-Skończyła Pani Akademię Sztuk Pięknych, była Pani na praktykach we Francji, malowała Pani pod okiem największych współczesnych malarzy, a teraz chce pani pracować w hotelu? A co to za zmiana zainteresowań?
-Po prostu chciałam spróbować czegoś nowego. Jestem młoda, nadal się uczę i chcę poznawać cały czas coś nowego. Nie chce się zatrzymać i do końca życia być w jednym punkcie. Dlatego cały czas szukam nowych wyzwań, z którymi mogę się zmierzyć.
Mężczyzna siedzący naprzeciwko niej tylko wywinął usta w geście uznania i pokiwał lekko głową w górę i dół.
-Jakie języki pani zna?
-Hiszpański, Angielski, Francuski w stopniu zaawansowanym i Tagalski czyli Filipiński.
-Tagalski? Pierwsze słyszę.
Zdziwił się mężczyzna, ale najwyraźniej go to zaciekawiło, gdyż odłożył kartkę i teraz całą swoja uwagę skupił na brunetce.
-Urodziłam się na Filipinach. Tam ojczystym językiem jest właśnie Tagalski.
Uśmiechnęła się delikatnie do niego.
-Niech Pani coś powie.
Zastanowiła się chwilę, ale nie miała pojęcia co ma powiedzieć, dlatego powiedziała to, co pierwsze wpadło jej do głowy.
-Ngayon ay isang magandang araw.
-Boże! Co za dziwny język!
Zaśmiał się mężczyzna. Nie czuła się dobrze, podczas gdy ktoś obrażał jej ojczysty język, ale bardzo chciała mieć tą pracę dlatego powstrzymała się od jakichkolwiek komentarzy.
-A co to znaczy?
-Piękny mamy dziś dzień.
Powiedziała już bez uśmiechu.
Mężczyzna próbował jeszcze kilka razy powtórzyć to zdanie, ale z marnym skutkiem. Dał sobie spokój za trzecim razem.
-Dobrze panno Cardenas. Chętnie bym panią zatrudnił na miejsce recepcjonistki, ale niestety ta posada jest już zajęta.
Myślała, że się przesłyszała. Poświęciła dwie godziny swojego życia na siedzenie w tym hotelu, a ten teraz jej mówi, że było to na marne? Miała już zacząć krzyczeć w jego stronę, ale całe szczęście, że prezes ją ubiegł.
-Ale mój syn potrzebuje asystentki. Potrzebuje panią, która będzie jeździła za nim po świecie i pomagała mu we wszystkim. To znaczy dobierała krawaty do garnituru, pomagała mu dobrze wyglądać i porozumieć się z tymi, którzy nie mówią po Hiszpańsku i Angielsku. Wydaje mi się, że Pani będzie się nadawała. Jest pani bardzo piękna, a to jest równie ważne. Bo przecież mój syn, jako spadkobierca tego wspaniałego hotelu i mojego całego majątku musi przyciągać wzrok, a kto zrobi to lepiej niż piękna kobieta? Najchętniej już bym Panią mu przedstawił, ale jeszcze go nie ma. Musiał załatwić jakąś sprawę, nawet nie wiem o co chodzi. Tak więc jeżeli zainteresowałem Panią tą propozycja, proszę przyjść tutaj jutro o tej samej godzinie. Pozna Pani mego syna.
Wstał z fotela i wyciągnął rękę w kierunku brunetki.
-Zgadza się Pani?
Czy jest się nad czym zastanawiać? Ta oferta jest o wiele lepsza niż stanie za ladą i podawanie kluczyków gościom. Oczywiście, że się zgodziła! Uśmiechnięta uścisnęła dłoń prezesowi i już po kilku minutach szła do samochodu zadowolona z siebie.
Wszystko poszło jak najlepiej.

^^^^^*^^^^^

I znowu ja :)
Nie wiem czy tym razem ogarnełyście o co poszło Shan i Marcowi, ale mam nadzieję, że choć trochę to wyprostowałam :D
Jeżeli ktoś nadal nie rozumie, to coś więcej pojawi się w późniejszych rozdziałach, ale wydaje mi się, że wszystko jest jasne (Marc buuu).
Cóż, liczę, że Wam się podobało, żegnam :)

sobota, 10 maja 2014

Rozdział jedenasty

 Dwa miesiące później

Już początek dnia wskazywał na to, że dziś wydarzy się coś ważnego. Coś, co na zawsze odmieni czyjeś życie.
Ranek w domu państwa Tello nastał wcześniej niż wszystkim się wydawało. Już o godzinie szóstej rano słychać było kroki w całym domu. Kto ma takie problemy ze spaniem, by w środku nocy chodzić po domu?
-Ej! Cicho tam! Ja próbuję spać!
Krzyknęła brunetka podnosząc głowę z poduszki.
-Sorki...
Drzwi od jej pokoju się uchyliły i pojawiła się w nich niewysoka brunetka z wielkim brzuchem.
-Lori? Czemu ty nie śpisz?
Wymamrotała.
-Muszę dokończyć podsumowanie miesiąca do pracy, a poza tym cały czas chce mi się sikać i tak chodzę, ale obiecuję, postaram się chodzić rzadziej, albo chociaż ciszej, śpij sobie.
Posłała jej całusa i przymykając jasne drzwi wyszła z pokoju. Uśmiechnęła się do siebie i poszła do salonu. Usiadła na dużej, szarej kanapie. Podłożyła sobie miękką poduszkę pod plecy i wzięła laptopa na kolana. Ledwo dosięgała rękami do klawiatury, tak wielki brzuch miała. Został jej tydzień do terminowego porodu, teraz robi wszystko dziesięć razy wolniej, a szef jeszcze w tym momencie zasypał ją służbowymi obowiązkami. Ale ona kocha swoją pracę, nawet w czasie ciąży z niej nie zrezygnowała. Przez ostatni trymestr za zgodą szefa pracowała w domu. Teraz musi zrobić rozliczenie za ostatni miesiąc firmy. Jest już 27, zostały cztery dni marca, a ona nawet nie jest w drugim tygodniu. A miała taki ambitny plan na dzisiejszy dzień. Chciała zabrać Shantillę na spacer po plaży, jeden z ostatnich bez dziecka, ale chyba jednak będzie musiała zostać przed komputerem.
{}{}{}*{}{}{}
Już tak ma, że jeżeli ktoś ją obudzi nad ranem nawet jeżeli jest to dopiero szósta, to i tak nie może już zasnąć. Przez ponad pół godziny kręciła się na łóżku i próbowała zasnąć, bez skutku.
Przetarła brązowe oczy i wstała z łóżka. Zegarek wskazywał 6:46. Ponoć kto rano wstaje temu Pan Bóg daje. Tak, ciekawe co dziś jej da, kolejny kop w dupę? Zapewne...
Otworzyła okno i powoli zaczęła iść w kierunku łazienki. Przemyła oczy i twarz, po czym umyła zęby. Po związaniu ciemnych włosów w luźny kok zeszła do salonu. Do Loreny.
-Czemu nie śpisz?
Przywitała ją pytaniem.
-Bo ktoś mnie obudził.
Lekko się do niej uśmiechnęła i przeszła do małej kuchni. Z lodówki stojącej między jedna szafką, a drzwiami od spiżarni wyciągnęła butelkę soku i napiła się prosto z niego.
-Shanti! Ile razy mam Ci mówić, żebyś nie piła prosto z butelki?!
Spytała lekko zdenerwowana patrząc na przyjaciółkę spod komputera.
-Dobra, następnym razem naleje do szklanki.
Odłożył butelkę i usiadła na kanapie obok brunetki.
-Jeszcze tego podsumowania nie zrobiłaś?
Oparła się o poduszkę.
-Nie... Ale dziś powinnam skończyć. A chciałam pójść z Tobą na spacer...
Zrobiła smutną minkę.
-Żaden problem. Pójdziemy. Szef zrozumie, w końcu zaraz rodzisz. I tak idziesz mu na rękę pracując w tak zaawansowanej ciąży. Powinien być Ci wdzięczny.
-Tak uważasz?
-Tak, tak właśnie uważam.
Uśmiechnęła się i rękę sięgnęła po koc, który leżał pod ławą. Przykryła siebie i Lorenę, po czym położyła się na kanapie.
-Cristian o której ma trening?
Zaczęła Shan.
-Dziś na dziesiątą. A co?
-A bo chciałam z nim pobiegać.
Przerwała na chwilę.
-Idę go obudzić, bo się nie wyrobimy.
Na jej twarzy pojawił się szyderczy uśmiech. Nie rzadko ma okazję budzić Cristiana, a on tak bardzo się wtedy denerwuje, uwielbia to!
-Będzie się darł. Pamiętasz jak go ostatnio obudziłaś? Jak rzucił w Ciebie korkiem? Jak miałaś siniaka na czole? Dopiero Ci zszedł...
Mówiła kręcąc głową ciężarna.
-Teraz mam tarczę.
Szybko chwyciła za poduszkę leżącą obok niej i wstała zadowolona z łóżka.
-To idę.
Zaśmiała się i wbiegła po schodach do swojego pokoju. Okręcając się w kółko szukała czegoś, co nada się do pobudki Tello. Stojąc na włochatym szaro czerwonym dywanie otworzyła szafkę najróżniejszymi rzeczami. Tam wrzucała wszystko, co nie miało wyjściowego wyglądu, by leżeć na komodzie, albo innej szafce.
Prawą ręką sięgnęła po niebieską, małą trąbkę, którą kiedyś kupiła w zestawie z płatkami śniadaniowymi. Chyba ich producent chciał uprzykrzyć życie rodzicom dzieci, które to kupują...
Z trąbką w lewej ręce i poduszką w prawej delikatnie uchyliła jasne drzwi od sypialni Loreny i Cristiana, która mieściła się na końcu korytarza. Zaraz obok wielkiego okna i fotela na biegunach.
Uchylając drzwi zobaczyła śpiącego Tello na wielkim, beżowo białym łożu. Za nim wielkie drzwi balkonowe z których widok był na całą panoramę Barcelony.
Weszła do środka i przymknęła drzwi. Przeszła dookoła łóżka, by znaleźć się po tej pustej stronie. Usiadła na nim na kolanach i mając w przygotowaniu poduszkę z całych sił dmuchnęła w trąbkę.
Dźwięk był przerażająco głośny, aż sama Shanti się przestraszyła. A jak zareagował na to Tello? Oczy zrobiły mu się na pół twarzy, otworzył usta, z których wydobył się cichy dźwięk niezadowolenia. Jako, że przed sekundą jeszcze spał, nie był przyszykowany na takie hałasy i to z samego rana, zakrył oba uszy rękami i usiadł ze skrzywioną miną na łóżku patrząc ze wściekłością w oczach na uśmiechniętą brunetkę.
-Zabiję Cię Cardenas Panay! Zabiję!
Krzyczał na nią dalej mając zasłonięte uszy.
-Taki piękny dzień jest mój Cristianku, szkoda go na spanie, powinieneś mi dziękować.
Zadowolona z siebie wstała z łóżka i podeszła do drzwi balkonowych.
-Zabiję!
Powtórzył i rzucił w jej plecy poduszką.
-I po co na przemoc? Lepiej idź się wykąp i ubierz, zaraz idziemy biegać.
Uśmiechnęła się w jego stroną stojąc z rękami założonymi na bokach.
-Biegać? Chyba coś Cię boli... Ja będę spał.
Położył się znów na łóżku.
-Nie ma spania! B-I-E-G-A-M-Y!
Przeliterowała i ściągnęła z niego beżową kołdrę, która wylądowała na jasnych panelach zaraz obok komody z ubraniami Loreny.
-Idź sobie.
Wymamrotał mając poduszkę na twarzy.
-Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo! O nie!
Śmiejąc się wpadła na pewien pomysł. Mocno chwyciła chłopaka za nogi i zanim ten zdążył się wyrwać, szybkim ruchem pociągnęła go w dół łóżka. Po chwili Hiszpan siedział na podłodze opierając plecy i głowę o łóżko.
-Dawaj Cristian! Masz dziesięć minut, będę czekać przy wyjściu.
Powiedziała stanowczo i zaczęła kierować się do wyjścia.
-Nienawidzę Cię.
Powiedział oburzony.
-Tak, tak, ja też Cię kocham.
Zironizowała i zadowolona z siebie poszła do swojego pokoju.
Była pewna, że wyciągnąć tego leniucha z łóżka będzie o wiele trudniej, jednak przyszło jej to bardzo łatwo.
Pora przygotować się do biegania. Wzięła szybki, orzeźwiający prysznic. Umyła zęby i nie nakładając na siebie makijażu wyszła z toalety.
Z ciemnej szafy stojącej w rogu pokoju wyciągnęła krótkie szaro granatowe spodenki i szarą koszulkę z jakimś napisem. Założyła je na siebie, a piżamę, którą nosiła do tej pory rzuciła na łóżko.
Koło komody, która stała przy jasnych drzwiach leżały buty. Chwyciła te, w których biega jej się najwygodniej i włożyła je sobie na nogi.
Podeszłą do lusterka, które wisiała nad komodą i patrząc się w swoje odbicie zrobiła sobie kucyka na czubku głowy. W odbiciu w lusterku zobaczyła swoje łóżko. Zawsze tak wygląda gdy się budzi. Poduszki na podłodze, albo całkiem z drugiej strony łóżka, kołdra zwinięta w wielki kokon leżąca gdzieś z boku łóżka, prześcieradło niemal całe ściągnięte... Jak można tak się wiercić w nocy?
Niechętnie podeszła do łóżka i zaścieliła je.
Po tym otworzyła drzwi od swojego balkonu i wyszła na niego. Przyjemny wiatr objął jej całe drobne ciało. Wygląda na to, że pogoda dziś będzie idealna!
Wyszła z pokoju i zbiegła do salonu na parterze.
-Co tak długo? Ile można czekać?
Obok Loreny, która nadal siedziała przed komputerem był już gotowy do biegania Cristian.
-No bo, no bo...
Jąkała się.
-Cicho bądź i chodź!
Zaśmiała się i podeszła do drzwi.
-Kupcie coś na śniadanie.
Dorzuciła Lorena, gdy wychodzili już z domu.
Po otwarciu drzwi ukazał im się mały ogródek, do którego droga prowadziła po trzech schodkach wyłożonymi kafelkami. Dalej dróżka wyłożona kamyczkami prowadziła prosto do bramki.  Otworzyli żelazną bramę i skręcili w prawo.
Przeszli około dwudziestu metrów i znaleźli się na pustej polanie. Tutaj zazwyczaj sąsiedzi gromadzą się, by wszyscy razem świętować jakieś duże święto.
-Najpierw rozciąganie.
Powiedziała Shanti i zaczęła się rozciągać. Tello powtarzał wszystko to, co robiła uśmiechnięta brunetka. Mimo, że jeszcze dwadzieścia minut temu ani trochę nie chciało mu się wychodzić z ciepłego łóżka, a tym bardziej biegać, to teraz bardzo był zadowolony, że Shanti udało się wyciągnąć go z łóżka.
Uwielbiał z nią biegać. To był jedyny moment, gdzie mógł oderwać się od rzeczywistości, nie myśleć o problemach, o zbliżającym się tacierzyństwie, wyluzować się kompletnie i nabrać sił na dalsze godzina dnia.
Po dziesięciu minutach rozgrzewki byli gotowi do przebiegnięcia kilku kilometrów.
-To ile dziś? Wczoraj było sześć.
Mówiła biegnąc w miejscu Shan.
-Osiem?
Spytał.
-Dobra!
Tello nastawił licznik, który pokazuje jak szybko i ile przebiegł. Zapiął go sobie na ramieniu i zaczął biec przed siebie, Shanti szybko go dogoniła.
Biegli najpierw wzdłuż ulicy przy której mieszkają. Później skręcili do przydrożnego parku, biegli wzdłuż małego stawu. Gdy wybiegli z niego znaleźli się niemal na głównej drodze, aby nie biec przez zatłoczoną ulicę, skręcili gdzieś w boczną uliczkę i tam biegli cały czas przed siebie. Nim się spostrzegli, przebiegli już pięć kilometrów. Nawet nie czuli zmęczenia, jakby coś dodawało im sił.
-Marc pytał o Ciebie.
Przerwał ciszę, która na chwilę nastała.
-I dobrze.
Odpowiedziała z uśmiechem.
-Chciałby z Tobą porozmawiać. Wie, że źle zrobił....
-Ja też wiem, że źle zrobił, ale w odróżnieniu do niego, nie chce z nim rozmawiać. Możesz mu to powiedzieć. Nie potrzebuje go, niech lepiej o mnie zapomni.
Uśmiech na jej twarzy zniknął. Opuściła głowę w dół i już do samego domu biegła nie patrząc na swojego towarzysza. Cristian czasami zerkał na Shan, ale nie znalazł dobrych słów, by coś jej powiedzieć.
{}{}{}*{}{}{}
Wpuścił ją pierwszą w drzwiach domu i zamknął ciemne drzwi na klucz.
-Wróciliśmy!
Krzyknął wchodząc do salonu.
-Jestem w łazience!
Usłyszał odpowiedź narzeczonej dobiegającą z łazienki na pierwszym piętrze. Postanowił skorzystać z okazji i poszedł do niej.
-Mogę?
Uchylił lekko drzwi. Leżała w wannie z włosami związanymi na czubku głowy. Piana sięgała jej aż do brody, cała była nią zakryta. Leżała i rozkoszowała się to cudowną chwilą.
-Co tak długo?
Spytała zerkając na niego.
-Długo? Niecała godzina.
Zamknął za sobą drzwi i zaczął pozbywać się kolejnych części ubrań.
-Co ty robisz?
Spytała zdziwiona, gdy Cris stał przy lusterku w samych bokserkach.
-Kąpać się będę.
Odpowiedział z uśmiechem i ściągnął z siebie majtki przeglądając się jeszcze w lusterku.
-Tak, tak, śliczny jesteś.
Zaśmiała się patrząc na Hiszpana.
-Ma się to boskie ciało.
Przejechał sobie palcem po klatce piersiowej i wszedł do wanny siadając za swoją narzeczoną tak, że siedziała w jego nogach.
-Już niedługo nie będziemy mieli czasu na takie kąpiele...
Wyszeptała opierając się o wyrzeźbione ciało piłkarza.
-Oj tam. Położy się Carlotę spać i będziemy mieć czas dla siebie. Albo Shanti będzie u nas jeszcze mieszkała, to się nią zajmie.
Położył swoje ręce na brzuchu brunetki i delikatnie zaczął go masować.
-Właśnie... Shanti... Ciekawa jestem czy długo zamierza tu mieszkać. Nie żeby mi przeszkadzała, czy coś, ale no bez przesady. Miała pomieszkać tydzień, maks dwa, a już ponad miesiąc tutaj siedzi.
-Przynajmniej nam gotuje i dotrzymuje Ci towarzystwa. Tak byś siedziała sama w domu gdy ja bym był na treningu.
-Masz racje, jak zwykle.
Odwróciła lekko głowę w tył i pocałowała w usta swojego narzeczonego. Tak bardzo go kochała. Nie wyobrażała sobie życia bez niego. Wie, że on jest tym jedynym, idealnym.
{}{}{}*{}{}{}
Po wzięciu szybkiego prysznica przebrała się w szaro-granatową sukienkę w paski sięgającą do połowy uda, na nią nałożyła kamizelkę z szarego jeansu. Na nogi nałożyła granatowe buty na obcasie.
Kręcąc się od jednej szafki do drugiej szukała paska, by przewiązać go sobie w talii, niestety żaden nie pasował do dzisiejszej koncepcji ubioru. Zrezygnowała więc z paska i poszła do łazienki by zrobić sobie makijaż. Włosy na tę chwilę związała w kucyka. Pomalowała się delikatnie, bo nie należała do osób, które używają makijażu do odstraszania innych. Dziś użyła tylko tusz do rzęs i kredkę do oczu oraz błyszczyk. Po wykonaniu delikatnego makijażu rozwiązała włosy i pozwoliła im ułożyć się w swój naturalny sposób.
Przed wyjściem z pokoju spryskała się jeszcze perfumami i nałożyła kolczyki. Do kieszeni, którą miała z boku sukienki włożyła czarną komórkę i wyszła z pokoju. Na końcu długiego korytarza były ciemne schody, które prowadziły prosto do salonu, z którego dalej droga była prosto do kuchni.
Zabrała się za przygotowywania śniadania. Nasypała sobie musli i miseczki i zalała je zimnym mlekiem. Usiadła przy blacie kuchennym na barowym krześle i zaczęła łyżką mieszać w misce. Zegarek nad lodówką wskazywał godzinę dziewiątą. Zaraz trzeba wychodzić. Dziś była umówiona na rozmowę kwalifikacyjną. Trzeba się usamodzielnić, zarobić jakieś własne pieniądze.
Gdy skończyła jeść płatki, zrobiła sobie słabą kawę, a raczej kakao, gdyż więcej było w niej mleka niż wody i wyciągnęła z szafki jedno zbożowe ciastko. Z takim deserkiem usiadła na tarasie na huśtawce. Wygodnie rozłożyła się na niej i delektowała się smakiem kawy i promieniami słonecznymi.
-O, tutaj jesteś.
Wyrwał ją męski głos z chwili zadumy. Otworzyła swoje ciemne oczy i spojrzała w jego stronę. Stał ubrany w krótkie jeansowe spodnie i granatową koszulkę z jakimś żółtym napisem. Przez ramie miał przewieszoną czarną torbę treningową, a w ręku trzymał kluczyki od auta.
-Co chcesz?
Spytała zasłaniając swoje oczy od słońca, które akurat teraz zechciało ją razić.
-Zawieźć Cię na to spotkanie? I tak jadę w tym samym kierunku.
Zaproponował.
-Nie. Bo za długo bym tam czekała. Wyjadę sobie za jakieś półgodziny. Ale dzięki za chęci.
Posłała do niego ciepły uśmiech i zeszła z huśtawki.
-Chyba Lorena coś od Ciebie chciała, jest w pokoju małej.
Mówił, gdy stał już przy drzwiach.
-Zaraz do niej pójdę, udanego treningu!
Pomachała do niego i z uśmiechem na twarzy weszła schodami na piętro.
Na piętrze wszystkie pomieszczenia wiodły wzdłuż korytarza, u którego końca było wielkie okno. Pierwsze drzwi to pokój gościnny, dalej jest pokój Shanti, który wcześniej również był pokojem gościnnym. Zaraz za nim jest mała łazienka- do niej można również wejść przez pokój Shan.
Po drugiej stronie pierwsze są drzwi od łazienki. Największa z całego domu. Dalej jest sypialnia właścicieli domu, a na samym końcu mieści się pokój ich jeszcze nienarodzonej córeczki- Carloty.
To właśnie do niego poszła Shan. Drzwi były otwarte.
Niezbyt duży, ale bardzo przytulny i ciepły. Idealny, by już za kilka tygodni zamieszkało tutaj dziecko. Ściany są w jasnym odcieniu szarości, mogłoby się wydawać, że szary to nie jest odpowiedni pokój dla niemowlaka. Ale w połączeniu z morelowym kolorem zasłon, poduszek czy obrazów na ścianach pokój ten wygląda bardzo żywo i wesoło. W pokoju jest również dużo bieli. Wszystkie meble są w tym kolorze, łóżeczko i fotel przy nim stojący również. To właśnie na nim siedziała Lorena i wkładała jakieś rzeczy do torby.
-Co robisz?
Weszła do środka i spojrzała na przyjaciółkę.
-Pakuję małą do szpitala. Wydaje mi się, że już pora.
Włożyła do torby kilka małych czapeczek.
-Pomóc Ci coś?
Wzięła do ręki pluszaka, który leżał na komodzie.
-Nie, już prawie skończyłam. Możesz tylko podać mi tamten koc?
Wskazała palcem na morelowy kocyk, który wisiał na łóżeczku. Shanti podała do przyjaciółce i spojrzała na jej brzuch.
-Nie wyobrażam sobie tego, że już niedługo ona tutaj będzie.
Uśmiechnęła się widząc poruszający się brzuch ciężarnej.
-Mam tak samo.
Zgodziła się z nią.
-Ciekawa jestem jakbyś zareagowała, gdybym teraz zaczęła rodzić.
Pogłaskała się po brzuchu.
-Eee, spokojnie, jeszcze ponad dwa tygodnie.
-Ale pomyśl. Gdyby teraz odeszły mi wody i bym zaczęła krzyczeć "Shan! Ja rodzę!".
Spojrzała na nią.
-Poszłabym po Tello.
-Ale go nie ma.
-No to nie wiem... Chyba by trzeba było zawieźć Cię do szpitala. Albo wiem! Sama bym poród odebrała!
Zaśmiała się.
-Słyszysz Carlota?
Dotknęła swój brzuch.
-Nie warz mi się stamtąd wychodzić gdy nie ma przy nas taty. Bo Twoja ciocia nie nadaje się do odbierania porodu.
Zaśmiała się i powoli podniosła się z fotela.
-Ej! Ej! Lekarz ze mnie wspaniały, dałabym sobie radę.
Udawała obrażoną.
-Nie wątpię, ale i tak nie chce rodzić tylko z Tobą. Chcę przeżyć!
Zaśmiała się jeszcze głośniej i nogą popchnęła torbę koło białej komody.
Nagle poczuła nieprzyjemny ból, bardzo mocne ukłucie. Lekko się zgięła i złapała za brzuch wydając z siebie cichy jęk.
-Lorena? Co Ci jest?
Zaniepokoiła się Shan i podbiegła do niej łapiąc ją za ramiona.
-Nie, tylko skurcz. Już lepiej.
Uśmiechnęła się delikatnie i wyprostowała kręgosłup.
-Może lepiej się połóż? Zaprowadzę Cię do sypialni.
Delikatnie trzymając ją za ramiona zaczęła prowadzić ją do sypialni. Miała złe przeczucie widząc kolejne grymasy na twarzy brunetki.
-Shan, ja chyba rodzę.
Powiedziała przerażona, gdy już prawie doszły do sypialni i wskazała na swoje przemoczone spodnie.
-O kurwa!
Zrobiła nienormalnie wielkie oczy i otworzyła usta. Przez kilka sekund stała nieruchomo, nadal nie mogła uwierzyć w to co teraz usłyszała.
-Wkręcasz mnie!
Wyleciała nagle z uśmiechem na twarzy.
-Głupia jesteś? Nie rób sobie żartów tylko wieź mnie do szpitala!
Krzyczała na nią trzymając się za brzuch. Twarz Loreny automatycznie zrobiła się cała czerwona, coraz częściej krzyczała, dopiero teraz Shantilla zrozumiała, że dziecko jednak chce przyjść na świat w jej obecności.
Pomogła przyszłej mamie zejść po schodach. Wzięła kluczyki od samochodu i posadziła ją na miejscu pasażera. Miała już ruszać, gdy zatrzymała ją Lorena.
-A torba Carloty? Idź po nią!
Mówiła przez krzyk.
-Okej! Okej!
Posłusznie pobiegła na piętro. Te buty na obcasie nie nadają się do akcji porodowej, o mało nie zabiła się na schodach. Po wzięciu torby z pokoiku małej podeszła jeszcze do pokoju Loreny i wzięła jej torbę, którą przyszykowała sobie kilka dni temu. Z dwiema torbami w rękach i na ponad dziesięciu centymetrowych obcasach wybiegła z domu i niczym huragan wpakowała się do samochodu.
Lorena siedziała i trzymając się za brzuch wydawała z siebie coraz gorsze jęki.
-JEDŹ!
Wrzasnęła, gdy oniemiała Shantilla nie wiedziała co ma robić. Odpaliła czerwone BMW i pojechała prosto do szpitala.
-Tylko nie przyj! Wytrzymaj! Cholerne korki!
Krzyczała niemal głośniej niż ciężarna stojąc w korku.
-Zadzwoń do Cristiana!
Fakt, przecież tatuś musi być przy porodzie, przez to wszystko kompletnie o nim zapomniała.
Shanti w pośpiechu zaczęła szukać swojej komórki. Przez to zdenerwowanie, gdy już miała ją w ręce i chciała wykręcić numer do chłopaka, komórka tak o! po prostu wyleciała jej z rąk i wpadła pod fotel.
-Cholera jasna!
Wrzasnęła.
-Gdzie masz telefon?
Spojrzała na równie przerażoną przyjaciółkę.
-W spodniach, chyba.
Włożyła rękę do kieszeni i podała komórkę brunetce. Tylko oby ten telefon nie upadł, bo będą mieć kompletnie przechlapane.
Korek się ruszył akurat wtedy, gdy szukała kontaktu do Tello.
-Wdech, wydech.
Przypominała, gdy słyszała pierwsze sygnały połączenia.
-Zamknij się!
Wrzasnęła na nią Lorena, cóż, lepiej już nic nie mówić.
-Tello?!
Krzyknęła do telefonu, gdy tylko ktoś go odebrał.
-Shan? Czemu zdzwonisz z komórki Loreny? W ogóle, co to za krzyki? Gdzie ty jesteś?
Pytał zdziwiony.
-Przestań zadawać te głupie pytania! Dziecko rodzi! Znaczy nie dziecko! Znaczy dziecko się rodzi! Lorena rodzi!
Krzyczała skręcając w lewo na parking szpitalny.
-Co?! Jak!? Teraz?!
-Przyjeżdżaj do szpitala!
Włożyła komórkę do kieszeni i wybiegła z samochodu zabierając najpierw torby, a później pomagając Lorenie wysiąść z samochodu.
-Już jesteśmy, spokojnie, zaraz urodzisz.
Mówiła do niej, gdy wchodziły po schodach do szpitala.
-To tak cholernie boli!
Zwijała się z bólu Hiszpanka.
Gdy tylko zobaczono je w szpitalnym holu pielęgniarka szybko pobiegła po wózek dla ciężarnej i wraz z lekarzem zabrała ją na salę porodową.
Usiadła na plastikowym krześle przed drzwiami i czekała na jakąkolwiek wiadomość. Bała się. Bała się równie mocno jak Lorena. Ale była również zadowolona z siebie. Udało jej się dowieźć Lorenę całą do szpitala, teraz już może być tylko lepiej.
-GDZIE ONA JEST?!
Wparował do szpitala Tello. On z całej trójki bał się najbardziej. Był chyba bardziej czerwony niż rodząca Lorena.
-W środku, może pan wejść.
Powiedziała pielęgniarka podając biały fartuch przyszłemu tacie.
Tello tak był wszystkim przerażony, że nawet nie zauważył siedzącej obok wejścia Shan. Uśmiechnęła się pod nosem widząc Tello w takim stanie, w sumie to widziała go tak pierwszy raz. Będzie mu wypominała to przerażenie do końca życia. Ale póki co trzeba zachować spokój, bo właśnie Carlota przychodzi na świat.
{}{}{}*{}{}{}
Czekała w szpitalnych murach ponad półtorej godziny nim ktokolwiek jej coś powiedział. Co chwilę tylko słyszała jakieś krzyki i płacz nowo narodzonych dzieci.
Gdy miała zamiar przejść się po korytarzu i poczytać jakieś gazetki, zobaczyła ducha! Tak! Prawdziwego ducha! Wyszedł z sali porodowej. Kompletnie blady, ubrany na biało i z przerażoną miną i wytrzeszczonymi oczami.
-Mam córkę...
Powiedział duch i zawiesił swoje ciemne oczy na ciele brunetki.
Ta tylko rzuciła mu się na szyje i mocno do siebie przytuliła.
-Gratuluję! Tak bardzo się cieszę!
Krzyczała mu do ucha.
-Mogę do niej wejść?
Spytała go, jednak usłyszała odpowiedź ze strony lekarza, nie od niego.
-Niestety nie. Pacjentka zaraz zostanie przewieziona do osobnej sali, dziecko zabraliśmy na badania, później pani się z nią przywita.
Powiedział uśmiechnięty lekarz i poszedł w swoją stronę.
Zaraz za nim na łóżku wyjechała z sali porodowej wymęczona Lorena.
Nie powiedziała nic, uśmiechnęła się tylko widząc swoją przyjaciółkę i delikatnie przymrużyła oczy. Była bardzo wyczerpana, należy jej się kilka godzin snu.
-Mam córkę...
Zaczął znów duch.
-Tak! Tak, masz córkę! Cieszyć się trzeba, a nie być jak nieżywy!
Uderzyła go lekko w ramie.
-Mam córkę...
Znów powtórzył.
Shanti już nawet nie chciało się nic odpowiadać, stała i czekała czy powie coś nowego niż to zdanie.
-Mam córkę! Mam córkę! Mam córkę!
Ożywiony zaczął krzyczeć i skakać po korytarzu. Ze szczęścia aż podniósł Shanti do góry i zaczął przytulać do siebie. Był tak bardzo szczęśliwy, czuł się spełniony.
{}{}{}*{}{}{}
-Mogę wejść?
Uchyliła drzwi szpitalne numer 29 i powoli weszła do środka.
-Ojeju!!!
Powiedziała po cichu widząc największy cud na świecie. Cristian stał i trzymał w swoich silnych ramionach to małe zawiniątko. Było tak małe, tak drobne, tak niewinne.
-Poznaj naszą córeczkę.
Wyszeptała Lorena leżąc na łóżku szpitalnym.
-Carlota, to Twoja ciocia Shanti. Powiedz cześć cioci.
Powiedział Tello patrząc się na śpiącą córkę.
Nigdy nie widziała niczego tak bardzo pięknego i niewinnego. Zakochała się w niej od pierwszego wejrzenia. Pokochała jakby było jej.
-Czy ja?
Spytała niepewnie zerkając raz na mamę, raz na tatę tego cudu. Lorena delikatnie pokiwała głową w górę i dół, a Tello podał córkę Shanti.
To co czuła w tej chwili było nie do opisania. Trzymała w swoich ramionach nowego członka swojej rodziny, dziewczynkę, która od pierwszej chwili zawładnęła jej sercem. Czy małe dzieci nie są cudowne?
-Patrz! Uśmiechnęła się do mnie!
Powiedziała podekscytowana, gdy mała wydała jeden z pierwszych swoich grymasów.
-Ona jest idealna!
Zachwycała się nią, gdy Tello usiadł obok narzeczonej i mocno ją do siebie przytulił.
-Chyba Wam jej nie oddam.
Dodała z uśmiechem zerkając na świeżą parę rodziców.
-Zapomnij! Ona jest nasza!
Pogroził jej palcem Tello.


^^^^^*^^^^^

Tak słoodko *_*
Mam nadzieję, że Wam również podoba się ten rozdział, starałam się :)
W ogóle zdałam sobie sprawę, że minął dziś równy rok odkąd bawię się w to całe blogowanie :)
Równy rok temu dodałam mój pierwszy post, jak to szyybko minęło o.O
Dobra, wystarczy tych rozmyślań, czekam na Wasze komentarze :*

sobota, 3 maja 2014

Rozdział dziesiąty

Jego życie z dnia na dzień stawało się coraz gorsze, wszystko powoli się sypało. Miał wszystko. Był szczęśliwy. Był kochany i kochał, nie potrzebował do szczęścia nic więcej, gdyż przy Shanti osiągnął pełnię szczęścia. Nie dopuszczał do siebie myśli, że teraz może to wszystko stracić, ale wiedział, że tak się stanie. Nie chciał jej do niczego zmuszać, nie mógł, więc wiedział, że prędzej czy później go zostawi, to prędzej nadeszło szybciej niż myślał...
{}{}{}*{}{}{}
Leniwie otworzył zielone oczy i rozejrzał się po sypialni. Duża, w wielkim, miękkim łóżkiem po środku z białą pościelą. Na ścianach wisiały ich wspólne zdjęcia i obrazy namalowane przez Shantillę. Zdjęcia w ramkach stały również na brązowej komodzie stojącej na przeciwko łóżka. Leniwie zrzucił z siebie kołdrę i położył stopy na podłodze. Poczuł miły dotyk włochatego dywanu. Przeciągnął się i podszedł do okna. Otworzył je i zaczerpnął kilka wdechów świeżego powietrza.
Dopiero wtedy przypomniał sobie o wczorajszej kłótni z Shanti. Czuł się z tym źle. Nigdy nie lubił się z nią kłócić, ale czy teraz to ta sama dziewczyna? Coraz częściej zaczynał myśleć, że Shanti nie jest już tą samą Shanti.
Wszedł do łazienki, do której prowadziły drzwi prosto z sypialni. Wziął szybki prysznic, umył zęby, ogolił się i poprawił włosy. Po dwudziestu minutach wrócił do sypialni i z szafy wyciągnął czarne spodnie i granatową koszulkę. Założył je na swoje ciało i wyszedł z sypialni zamykając za sobą drzwi. Idąc krótkim korytarzem znalazł się w salonie, za którym widać było już kuchnię i jadalnię. Rozejrzał się po mieszkaniu, nigdzie nie było Shanti. Może od niego uciekła? W sumie, to jest bardzo możliwe, bo przecież nie chce tutaj być. Ze smutną miną zabrał się za robienie śniadania.
Jako, że kucharz z niego marny, stał przed otwartą lodówką i nie wiedział co z niej wyciągnąć. Zawsze to Shanti przygotowywała posiłki. A nawet jak nie przygotowywała, to była pomysłodawczynią. Chyba będzie musiał się nauczyć  samemu komponować dania.
Wyciągnął z lodówki biały ser, pomidory i świeżą bazylię, która rosła w doniczce przy balkonie. Zanim zabrał się za krojenie pomidora, wstawił wodę w czajniku i wsypał do filiżanki dwie łyżeczki kawy i jedną cukru. Wyciągnął jeszcze chleb i namoczył go odrobiną oliwy z oliwek. Zaraz po tym posmarował serem i położył pomidora i bazylię. Gdy położył kilka kanapek na talerzu, usłyszał gwizd czajnika. Zalał kawę i włożył do niej łyżeczkę. Całe śniadanie położył sobie przy stole i zabrał się za jedzenie.
-Smacznego Marc.
Powiedział sam do siebie.
Jedząc, zastanawiał się gdzie podziała się Nina. Zawsze przybiegała, gdy schodził do kuchni, teraz jej nie ma. Z rozmyśleń wyrwał go dźwięk otwierających się drzwi wejściowych. Zaraz po tym ujrzał wbiegającą po schodach Ninę. Musiała być bardzo zmęczona, z jęzorem na wierzchu pobiegła od razu do miski z wodą.
Kilka chwil po niej, po schodach weszła Shantilla. Wyglądała zupełnie inaczej niż wczoraj wieczorem. Buty na obcasie zamieniła na tenisówki, sukienkę na krótkie spodenki i bokserkę, a włosy związała. Nie miała ani krzty makijażu, za to miała czerwone jak burak policzki, a po jej czole i dekolcie spływał pot.
Weszła do kuchni jakby nikogo w niej nie było, a przecież Marc nadal siedział przy stole. Podeszła do lodówki i wyciągnęła butelkę wody mineralnej.
Brunet siedział przy stole i przyglądał się dziewczynie. Zastanawiał się co powinien powiedzieć. A im więcej myślał, tym bardziej bał się odezwać. Bał się, że znów zacznie kłótnie.
-Biegałaś?
Wypalił po chwili.
-Nie wiesz, zmęczyłam się tak wchodzeniem po schodach.
Odpowiedziała sarkastycznie i schowała butelkę do lodówki.
Miał ochotę powiedzieć coś typu "tylko pozazdrościć takiej kondycji" lub po prostu spytać się czy znowu chce się kłócić, jednak w porę ugryzł się w język.
-Marc...
Głęboko odetchnęła i usiadła obok niego. Chłopak tylko przyjrzał się jej podczas popijania kawy.
-Chciałam Cię przeprosić. Głupio wczoraj gadałam... Źle się z tym czuję. To nie miało tak wyjść... Przepraszam?
Przegryzła delikatnie dolną wargę i nieśmiało zerknęła w jego oczy.
Marc był bardzo, ale to bardzo zdziwiony. Nie przypuszczał, że po tym wszystkim czego wysłuchiwał od Shanti teraz przyjdzie  mu słuchać jej przeprosin. Bardziej spodziewał się kolejnego napadu furii i agresji niż przeprosin.
-Eee...
Wymamrotał.
-Zrozumiem, jeśli nie zechcesz mi wybaczyć. Wiem, że jest Ci ciężko, a ja tylko to nasilam. Nie jestem dla Ciebie miła, nie pomagam Ci, cały czas tylko mam jakieś pretensje. Wiem też, że Tobie jest ciężej niż mi. Oboje jesteśmy silni, ale to Tobie życie się kompletnie zawaliło. Ja nic nie pamiętam, mogę spokojnie zacząć od nowa, a ty? Ty tylko byś cierpiał... A ja Ci tego smutku jeszcze dodaje... Powinnam wczoraj ugryźć się w język i się zamknąć! Nie powinieneś tego słuchać, bo strasznie głupio gadałam... Nie zmienię już tego, ale mam nadzieję, że nie będziesz na mnie zły do końca życia...
Skończyła swoją wypowiedź i cały czas pewnie patrzyła się w oczy Marca.
-Shan...
Wyjąkał zdziwiony całą sytuacją Hiszpan. Nie wiedział co ma powiedzieć tak bardzo sparaliżowało go to wyznanie. Ale zgadzał się z nim w stu procentach i był cholernie szczęśliwy, że to ona pierwsza wyciągnęła dłoń w kierunku zgody. Jakby nie było, to była jej wina, dobrze, że o tym wie.
-Udajmy, że wczorajszej kłótni nie było.
Uśmiechnął się.
-Jesteś głodna?
Z uśmiechem na twarzy podszedł do lodówki i nie czekając na odpowiedź ze strony brunetki przygotował jej kanapki i kawę.
W spokoju i zgodzie zjedli wspólne śniadanie.
Dzień zaczął się cudownie.
{}{}{}*{}{}{}
Po zjedzeniu wspólnego śniadania w jak najlepszej atmosferze Shanti poszła odświeżyć się po porannym bieganiu. Zawsze aktywnie spędzała czas wolny, zresztą tak samo jak Marc. Tego nawet amnezja nie była w stanie zmienić. Przed wypadkiem zawsze starali się zacząć dzień od przebiegnięcia kilku kilometrów. To ich bardzo relaksowało i zbliżało do siebie. Może teraz powinni do tego wrócić?
Podczas gdy Shan brała prysznic, Marc usiadł przy biurku i zaczął przeglądać coś w internecie.
Nie zauważył nawet, gdy Shanti podeszła do niego i swoimi wielkimi oczami zaczęła śledzić to, co robi na komputerze.
-Czego szukasz?
Stanęła za nim i delikatnie nachyliła się tak, że jej rozpuszczone czarne włosy ułożyły się na barkach Hiszpana.
-Zabieram Cię na wycieczkę.
Obrócił się na ruchomym krześle przodem do dziewczyny. Znów zaschło mu w gardle na jej widok. Zawstydzała go swoją obecnością. Teraz czuł się przy niej tak, jak na początku ich znajomości. Wyglądało to tak, jakby miłość przemieniła się znów w zauroczenie. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że musi zacząć wszystko od nowa. Spokojnie i bez pośpiechu. Wcześniej chciał, by dziewczyna od razu się w nim zakochała, teraz postanowił działać rozsądnie, by znów jej nie spłoszyć, nie zdenerwować.
-Wycieczkę? Gdzie?
Spojrzała na niego stając w lekkim rozkroku i zakładając ręce na piersi.
-Niespodzianka.
Posłał jej chytry uśmieszek i znów odwrócił się w stronę laptopa.
-Mam coś zabrać ze sobą? Wolę być na wszystko przygotowana.
Usiadła na czerwonym fotelu i wzięła czasopismo w rękę.
-Nie, powinniśmy wrócić wieczorem. Tylko ubierz się cieplej.
-Po co? Jest ponad dwadzieścia stopni!
-Radzę Ci, weź chociaż bluzę.
Wyłączył laptopa i spojrzał na brunetkę. Rzadki widok od kilku dni, gdyż siedziała i wpatrywała się w jego osobę uśmiechnięta i to szczerze uśmiechnięta. Chyba zrozumiała, że nie powinna być taka zimna w stosunku do niego.
-Dobra. Za ile jedziemy?
-Już.
Dodał bez namysłu.
Shantilla po chwili poszła do sypialni. Tak jak Marc kazał wzięła ze sobą czarną bluzę, którą przewiesiła przez ramię. Miała na sobie jeszcze jasno niebieskie jeansy i biało niebieską koszulkę, do tego czarne trampki. Na rękę założyła frotkę do włosów, a do kieszeni spodni włożyła komórkę. Tak ubrana zbiegła po schodach do drzwi wyjściowych. Przy samochodzie czekał już Marc.
-Gotowa?
Uniósł głowę lekko do góry zadając do pytanie.
-Jak najbardziej.
Zadowolona usiadła na miejscu pasażera i zapięła pasy. Marc już po kilku sekundach siedział obok niej i odpalał samochód.
-Nie bierzemy Niny?
Spytała.
-Nie, tam gdzie jedziemy by jej się nie spodobało. Grzecznie posiedzi sobie w domu.
Uśmiechnął się i ruszył w stronę głównej drogi.
{}{}{}*{}{}{}
Dawno nie czuli się tak wspaniale w swoim towarzystwie. Ciągle się śmiali, rozmawiali a nawet śpiewali! Co chwilę gdy w radio leciała jakaś fajna piosenka, Marc pokazywał światu swój wspaniały talent jakim jest brak głosu. Matko Boska jak on wył! A gdy Shanti mu mówiła, by w końcu przymknął swoją twarz, ten uparciuch jeszcze głośniej krzyczał. Tak, krzyczał bo tego śpiewaniem nie da się nazwać.
-Marc, proszę... Skończ już!
Mówiła przez śmiech, gdy Marc śpiewał cztery setną piosenkę z rzędu.
-I'm crazy but you like it! LOCA LOCA LOCA!!!!
Darł się, a Shanti aż zakryła uszy śmiejąc się pod nosem. Nie sądziła, że Marc będzie potrafił ją aż tak rozbawić.
-Maaaarc! Proszę Cię!
-Śpiewaj ze mną!
Zaczął bujać się na boki.
-Maaaarc...
Przeciągnęła jego imię.
-Ja nie potrafię śpiewać!
Dodała po chwili.
-A ja niby potrafię? Dawaj! Śpiewaj! LOCA LOCA LOCA!!!
Spojrzała na niego. Był tak szczęśliwy, tak rozbawiony. Siedział za kierownicą, darł się  wniebogłosy i jeszcze tańczył do tego. Co w tego człowieka wstąpiło?!
-Nie znam tekstu...
Dodała smutna i zmarszczyła nos. Zaraz po tym piosenka się skończyła, a prezenter w radio zrobił przerwę na reklamy.
-Nauczę Cię później, musisz ze mną zaśpiewać.
Zaśmiał się i zatrzymał samochód na światłach zaczesując włosy do góry,
Shanti tylko uśmiechnęła się pod nosem ukradkiem zerkając na Marca. Coraz bardziej go lubiła.
-Marc? Mogę zadać Ci kilka pytań?
Spytała po chwili ciszy.
-Pewnie, postaram się odpowiedzieć.
Odpowiedział uśmiechnięty.
-Opowiedz mi coś o mojej rodzinie. Gdzie są moi rodzice? Mam rodzeństwo?
Uśmiech z jego twarzy automatycznie zniknął. To był bardzo smutny temat, nie chciał psuć jej humoru. Humoru, na który tak długo pracował.
-Powiesz mi coś wreszcie?
Spytała zniecierpliwiona, gdy przez kilka chwil Marc nie wydał z siebie żadnego dźwięku.
-Więc...
Zaczął.
-Twoi rodzice nazywali się Antonio i Luisei. Zginęli cztery lata temu w katastrofie lotniczej. Lecieli na Filipiny. Tam urodziłaś się ty. Twoja mama pochodziła właśnie stamtąd. Ty przyszłaś na świat w Manili. Tamtejszej stolicy. Twoi rodzice spotkali się pięć lat przed Twoimi urodzinami. Antonio poleciał na Filipiny w celach służbowych. Był lekarzem. Nie wiem dokładnie po co tam pojechał, jakoś nigdy nie miałem okazji się dowiedzieć, ale wiem, że po dwóch latach spędzonych na Filipinach wrócił do Hiszpanii razem z Twoją mamą już jako małżeństwo. Wzięli cichy ślub w jednym z małych kościółków, bez żadnych gości.
W Hiszpanii zamieszkali w Barcelonie, w rodzinnym mieście Twojego ojca. On pracował w szpitalu, Twoja mam zaś pracowała jako nauczycielka w szkole. Po roku na świat przyszedł Twój brat- Raphael. Ty urodziłaś się dwa lata później. W odróżnieniu od Twojego brata, ty urodziłaś się na Filipinach, jak już powiedziałem. A dlaczego? Gdy Twoja mama była w ósmym miesiącu ciąży pierwszy raz zabrali Rapha na Filipiny. A Tobie tak śpieszyło się na świat, że urodziłaś się miesiąc wcześniej i to nie w szpitalu. Urodziłaś się w domu. Poród odebrał Twój tata, jako, że był lekarzem wiedział co ma robić. Później wróciliście już w czwórkę do Hiszpanii i tam spędziliście resztę swojego życia od czasu do czasu odwiedzając Filipiny. Twoi rodzice bardzo Cię kochali, byłaś ich oczkiem w głowie, zawsze uważali Cię za swoją małą córeczkę, szczególnie Twój tata, czasem Cię to denerwowało, przyznam, ale bardzo ich kochałaś... Byli cudownymi ludźmi...
Zakończył i głęboko odetchnął.
Shanti całą tą opowieść ze spokojem wysłuchała wpatrując się w prawy profil Marca.
Po chwili ciszy zadała kolejne pytanie.
-A... Mój brat? On też zginął w katastrofie?
-Nie. Raphael jest żołnierzem. Z tego co wiem teraz jest w Iraku. Od ponad trzech miesięcy nie mieliśmy żadnego znaku od niego. Ale to dobrze.
-Dobrze?!
Zdziwiła się.
-Tak. Bo gdybyśmy dostali jakiś list, albo przysłaliby kogoś, mogłoby to oznaczać, że poległ na polu bitwy. A tak jak nikogo nie przysłali, możemy być pewni, że ma się dobrze. Przez pierwszy rok służby w wojsku pisał regularnie raz w miesiącu. Później coraz rzadziej, teraz już niemal w ogóle... Ale to jest twardy facet, on da sobie radę. Sam wybrał sobie takie życie, chciał tego, nie da się tak łatwo zabić.
Uśmiechnął się lekko w jej stronę, by choć trochę poprawić jej humor. Dziewczyna również uśmiechnęła się w jego stronę, ale dało się zauważyć, że jest jej trudno. Właśnie dowiedziała się o śmierci rodziców i o bracie, który również może w każdej chwili zginąć. Dlatego też Marc nie chciał jej o tym mówić, ale wiedział, że nie może jej okłamywać, powinna znać prawdę.
{}{}{}*{}{}{}
Pod dwóch godzinach dojechali na miejsce. Już z samochodu widziała, że są w ślicznym miejscu. Jechali wąską dróżką wyłożoną kamieniami, dookoła rosły wysokie drzewa i różne krzewy. W oddali dało się zauważyć pnące się ku niebu góry, na samym szczycie był nawet śnieg.
Białe Lamborghini zaparkowali na przydrożnym parkingu. Stał tam jeszcze jeden, może dwa samochody. Fakt, bo kto przyjeżdża o tej porze roku do lasu. Drzewa dopiero zaczynają puszczać pąki, nie jest za ciepło, ale też nie jest za zimno. Pogoda dobra na wspinanie się, o ile ktoś lubi taki rodzaj spędzania czasu wolnego.
-Po co zabrałeś mnie w góry?
Wysiadła z samochodu i rozejrzała się po okolicy.
-A co? Nie podoba Ci się?
Zatrzasnął za sobą drzwi i zamknął samochód na klucz.
-Nie no, może być.
Posłała do niego ciepły uśmiech i odwróciła się na pięcie tyłem, by dokładnie rozejrzeć się po okolicy.
-Chodź.
Złapał ją delikatnie za nadgarstek i pociągnął przed siebie. Przez kilka sekund wstrzymała oddech. W głowie zanik myśli, nie miała kontroli nad ciałem. Tak zadziałał na nią dotyk Marca. Był jak piorun! Strzelił w jej ciało i zawładnął nim całym. Nim się spostrzegła, przeszli już dobre sto metrów trzymając się za rękę. Szli w górę lasu dróżką wyłożoną z drobnych kamieni.
-Masz zamiar przywiązać mnie do drzewa i tańcząc wokół mnie oddasz moją duszę w ręce Boga drzewek, sarenek i komarów?
Zabrała swoją rękę i założyła włosy za ucho.
-Czasami naprawdę mnie przerażasz...
Zaśmiał się i włożył ręce do kieszeni.
-To gdzie idziemy?
Obok dróżki zobaczyła patyk. Od razu rzucił jej się w oczy. Podniosła go i zadowolona szła z nim u boku.
-Zobaczysz. Co taka ciekawska jesteś?
Spojrzał na nią i lekko uniósł prawą brew ku górze.
-Nie jestem ciekawska. Po prostu chce wiedzieć jak zamierzasz mnie przekonać do siebie.
Przegryzła delikatnie dolną wargę. Bardzo była ciekawa co teraz Marc jej odpowie.
Hiszpan nie wiedząc co ma odpowiedzieć podrapał się po głowie i wydał z siebie cichy dźwięk świadczący, że nie bardzo wie co ma teraz powiedzieć.
-Przekonać do siebie? Ja wcale...
-Przecież wiem po co to. Nie jestem taka głupia.
Zaśmiała się i pogroziła mu patykiem.
-Nie sądzę tak. Czyli... Po co? Skoro tak dobrze wiesz?
Koniec prostej dróżki nastał szybciej niż im się mogło zdawać. Stanęli na rozdrożu dróg w środku lasu.
-Tutaj  mieliśmy pierwszą randkę.
Stanęła naprzeciwko niego i lekko się uśmiechnęła.
-Przejrzałaś mnie...
-Łatwo było zgadnąć. Liczysz, że drugi raz to się powtórzy?
Oparła się o patyk, który sięgał jej niemal do bioder cały czas przyglądając się zmieszanemu chłopakowi.
-Szczerze? To tak, mam taką nadzieję.
Niepewnie spojrzał na nią. Mogła zareagować w każdy sposób. Od kilku dni się do tego przekonał. Była niemiła i zimna w stosunku do niego, ale teraz chyba wszystko się zmieniło.
-Nadzieja matką głupich...
Powiedziała po czym cicho się zaśmiała.
-Gdzie teraz? Prawo? Lewo?
Zmieniła szybko temat i spojrzała na dwie możliwości wyboru drogi. Pierwsza- prawa prowadziła chyba na szczyt góry. Można było to wywnioskować tym, że dróżka prowadząca na nią była bardzo stroma. Lewa różniła się tylko tym, że była ułożona pod mniejszym skosem. Pewnie też prowadzi na sam szczyt, tylko bardziej okrężną drogą.
-A gdzie wolisz?
Spytał.
-Lewo, mniej się zmęczę.
Uśmiechnęła się pod nosem i zaczęła iść prostą dróżką.
Marc przez chwilę został sam. Patrząc na oddalającą się postać brunetki odetchnął głęboko i uśmiechnął się do siebie.
-Nadzieja matką głupich...
Powtórzył słowa Shanti i zaczął iść za nią.
{}{}{}*{}{}{}
Po ponad półgodzinie chodzenia po lesie w towarzystwie samych drzew, krzewów, a! i oczywiście Marca nogi zaczęły dawać o sobie znać. Nie była przystosowana to wchodzenia pod górę i to jeszcze ścieżką wyłożoną kamieniami, nie było wygodnie.
-Długo jeszcze?
Spytała, by przerwać cisze, która na chwilę nastała. A to aż dziwne, gdyż do tej pory gadali bez przerwy. A to aż dziwne, biorąc pod uwagę to, że jeszcze wczoraj chciała się od niego wyprowadzić. Prawdą jest, że kobieta jest zmienna...
-Ze trzy godziny, jak nic!
Pokiwał głową w górę i dół robiąc bardzo poważną minę.
-ILE!?
Krzyknęła.
-Maaaarc.... Nie dam rady iść trzech godzin!
Mówiła zmarnowana.
-Trzy godziny, to jeżeli utrzymamy dobre tempo... Patrząc na Ciebie i Twoją minę wydaje mi się, że jak dojdziemy tam za pięć godzin to będzie sukces.
-Marc! Bo, bo... Weź no, zmęczyłam się już! To wszystko przez Ciebie!
Założyła ręce na piersi.
-A ponoć taką dobrą kondycje masz... Dobra, trudno. Ja idę dalej, wydaje mi się, że może padać. Tobie też bym radził, jeżeli nie chcesz zostać sama w lesie podczas burzy.
Uśmiechnął się do niej, po czym zaczął dalej iść w górę.
-Maaaarc!
Usłyszał tylko skomlenie za swoimi plecami. Uśmiech mimowolnie pojawił się na jego twarzy. Bawiła go ta sytuacja.
-Jeżeli zaraz Ci tu umrę, to to będzie Twoja wina!
Pogroziła mu patykiem, który cały czas jej towarzyszył i leniwie zaczęła wchodzić pod górę. Po jakiejś minucie dogoniła Marca.
Następne dziesięć minut wspinaczki to były ciągłe narzekania Shan. Bez przerwy mówiła, że zaraz tu umrze, że nogi jej odpadną, mówiła nawet, że oskarży Marca o zabójstwo. On tak bardzo się nad nią znęcał...
-Daleko jeszcze?
Odetchnęła głęboko.
-Pytałaś się o to dwadzieścia sekund temu.
Zaśmiał się.
-Nie prawda! Co najmniej trzydzieści!
Również się zaśmiała.
-To długo noo?
Zrobiła smutną minę.
-No ze cztery godziny, dobrze Ci idzie. Może zdążymy przed tą burzą.
Nic mu nie odpowiedziała. Zastanawiała się tylko skąd on może wiedzieć, że będzie burza. Chmur niemal w ogóle nie było widać, gdyż zakrywały je korony drzew. Komórki w ręce nie miał, by sprawdzać pogodę, więc skąd to wiedział? Urodzona pogodynka.
Podpierając się patykiem leniwie podnosiła nogę za nogą chcąc już dojść na szczyt.
-Czyli wycieczka Ci się nie podoba?
Zaczął Marc.
-Jeżeli właśnie tak wyglądała nasza pierwsza randka, to uwierz mi, nie mam pojęcia dlaczego byłam z Tobą! Jest beznadziejnie.
Zaśmiała się.
-Wiesz, po prostu świetnie całuję.
Powiedział nieskromnie.
-Raczej wątpię.
Wytknęła mu język i poczuła przyjemny powiem wiatru na swojej skórze. Dróżka wydawała się urywać. Nagle drzewa się skończyły, niebo wyłoniło się zza koron. Przeszła jeszcze kilka kroków w ciszy i zobaczyła coś, co zrobiło na niej takie wrażenie, że przez kilka chwil nie potrafiła wydusić z siebie ani jednego słowa.
Zobaczyła otwartą przestrzeń i jasnozieloną polanę, na niej mały, drewniany domek. Kawałek za nim przepływał strumyk.
-Zamknij oczy.
Powiedział Marc. Widząc, że Shanti nie wykonała jego polecenia, stanął za nią i delikatnie zakrył jej oczy swoimi dłońmi. Powoli zaczął kierować się z nią w głąb polany. Stanęli kilkanaście metrów dalej.
Czuła się niesamowicie. Nie widziała nic, ale wiedziała, że jest w najpiękniejszym miejscu na świecie. Wiatr delikatnie rozwiewał jej włosy, czuła zbliżającej się wiosnę, a co najważniejsze, czuła że jest tu z osobą, dla której jest najważniejsza.
Po kilku sekundach Marc zabrał swoje ręce z jej oczu, które po chwili się otworzyły.
Stała na krańcu świata. Przed nią nie było już nic. To był raj. Stała na urwisku, pod którym była cała panorama Barcelony. Widziała ją całą z lotu ptaka. To był najpiękniejszy widok, jaki mogła dziś ujrzeć.
Chciała przejść jeszcze kawałek, ale zapomniała, że dalej nie ma już nic. Wszystko skończyło by się o wiele tragiczniej, gdyby nie Marc. Wyczuł, że Shanti chce zrobić krok w przód i automatycznie złapał ją za biodra nie pozwalając jej dalej iść. Dopiero wtedy ujrzała, że dalej nie ma już ziemi. Odwracając głowę w tył ujrzała uśmiechniętego Marca wpatrującego się w jej oczy.
-Warto było się wspinać, prawda?
Znów spojrzała ponad horyzont. Czuła się panią świata, czuła się, jakby cały świat należał do niej. Chciała, by ta chwila trwała jak najdłużej.
Nie miała nawet ochoty odpowiadać na pytania chłopaka. Oparła się delikatnie o jego ciało i zamknęła oczy oddając się masażowi promieni słonecznych, które akurat teraz wyłoniły się zza chmur.
Ta chwila była idealna. Znów czuł, że wszystko może wrócić do tego, co było przed wypadkiem. Pierwszy raz byli tak blisko siebie i to przez tak długi czas.
Śmielej położył swoje obie ręce na biodrach brunetki i mocniej ją do siebie przytulił upajając się zapachem jej perfum. Było idealnie.
{}{}{}*{}{}{}
Każda idealna chwila musi się kiedyś skończyć. W końcu nic nie trwa wiecznie.
Zerwał się mniej przyjemny wiatr, niebo zrobiło się pochmurne. Białe małe chmurki w kilka chwil zamieniły się w duże, ciemno niebieskie chmurzyska, które w całości zakryły niebo.
-Chyba faktycznie będzie burza.
Otworzyła oczy i rozejrzała się.
-Mówiłem. Pora wracać.
Zdjął ręce z jej bioder.
-Co?!
Krzyknęła zdziwiona.
-Może jeszcze teraz mam zejść? Teraz to na pewno umrę! Nie dam rady! Zostańmy tu!
-Tu? Chcesz spędzić burzę na dworze?
Spojrzał na nią.
-A ten domek? Wejdźmy do niego i przeczekajmy burzę.
Wiatr dawał się coraz bardziej we znaki. Z nieba leciały pierwsze krople deszczu.
-Widzisz! Już pada.
Zrobiła smutną minę,
-Chodź.
We dwoje podeszli do drewnianego domku. Nie był duży. Zapewne należy do jakiejś rodziny, która lubi wypoczywać na takim wzgórzu, z dala od cywilizacji, od wkurzających ludzi, zupełnie jak ta dwójka. Tylko co różni tamtych ludzi od Shanti i Marca? Że tamci ludzie mają klucze...
-I co teraz? Coraz mocniej pada.
Spojrzała na Marca, który właśnie nacisnął na klamkę.
-Poczekaj tutaj.
Zrobiła jak kazał. On z kolei zaczął okrążać dom w kółko sprawdzając wszystkie drzwi i okna. Gdy stracił nadzieję na znalezienie otwartych, a widział, że burza się zbliża i szybko sobie nie pójdzie podniósł z ziemi kamień i rzucił w nim w okno. Oczywiście nie przemyślał tego. Przecież teraz ktoś może oskarżyć go o włamanie, ale to nie było dla niego ważne. Ważna dla niego była Shanti, nie chciał jej zawieść. Przez wybite okno wskoczył do środka. Nogą zagarnął szkło po ścianę, jego oczom ukazała się kanapa, stół i mały telewizor. Dalej ujrzał małą kuchnię niemal w ogóle nie wyposażoną. Teraz tylko otworzyć drzwi Shanti. Otworzył pierwsze- toaleta, również mała. Tak mała, że gdyby Marc wszedł do niej, rozłożył ręce i próbował się okręcić w kółko, obawiam się, że w pewnym momencie nie zmieściłby się.
Podszedł do drugich drzwi i przekręcił zamek. Otwierając je, ujrzał zmarzniętą Shanti z roztarganymi włosami.
-Bardzo proszę, rezydencja czeka na panią.
Powiedział z uśmiechem i wpuścił ją do domku jak zawodowy lokaj. Shanti z gracją przeszła obok Marca i zaczęła rozglądać się po domu.
-No...
Zaczęła.
-Stylowo, stylowo...
Kiwała głową rozglądając się po domku.
-Cieplej niż na zewnątrz.
Zamknął drzwi na klucz i usiadł na kanapie.
-Wybiłeś okno?!
Krzyknęła, gdy zobaczyła potłuczoną szybę.
-No przecież jakoś musiałem wejść. Ale spokojnie, zaraz to naprawię..
Zaczął rozglądać się po domku. W łazience znalazł karton, chyba po lodówce. Wstawił go w potłuczone okno. Głównie po to, by nie wiało i nie padało przez nie.
-Jak nowe!
Powiedział zadowolony z siebie i poszedł do kuchni. Shanti cały czas przyglądała mu się ze zdziwieniem.
Podszedł do lodówki. Nie zdziwił się nawet, gdy nic w niej nie znalazł. Kompletnie, nawet pustego pojemnika po mleku. W szafkach też nic nie było.
-Coś mi się wydaje, że dawno tu nikogo nie było...
Marc oparł się o szafkę i spojrzał na Shan.
-To dobrze. Przynajmniej nikt nie oskarży Cię o włamanie.
-Z tego co widzę, ty tutaj też jesteś. Będziesz oskarżona o współudział.
Pokiwał głową.
-Nie. Powiem, że przytargałeś mnie tu siłą i chciałeś zgwałcić. Uwierzą mi, tak więc bałabym się na Twoim miejscu.
Posłała mu zadziorne spojrzenie i usiadła na kanapie.
-Zadziwiasz mnie.
Powiedział z uśmiechem i usiadł obok niej.
-To co robimy?
Spytała rozglądając się po domku.
-A co byś chciała?
Spojrzał na nią. Nic mu nie odpowiedziała, tylko przez dłuższą chwilę wpatrywała się w zielone oczy chłopaka i zastanawiała się co czuje do niego. Jeszcze wczoraj go nienawidziła, chciała zostawić i zapomnieć o nim. Dziś, po spędzeniu z nim tego wspaniałego dnia ma wrażenie, że wszystko ma szansę się ułożyć. Czyli Lorena miała rację, wystarczyło tylko chwilę poczekać.
-Podziwiam Cię. Naprawdę. Podziwiam Cię za Twoją wytrwałość, za dążenie do celu... Ja bym chyba tak nie potrafiła...
Usiadła po turecku i spuściła głowę w dół.
-Mam dla kogo walczyć...
Uniósł delikatnie jej głowę do góry, by znów spojrzeć w jej oczy.
-Ale nie myśl o tym, damy radę,
Posłał do niej ciepły uśmiech.
-No mam taką nadzieję.
-A ponoć nadzieją matką głupich.
Zaczął ją przedrzeźniać.
-Ej!
Uderzyła go lekko w ramię.
-To są moje słowa!
Zaśmiała się i znów go uderzyła.
-Ej! Bo będę miał siniaki!
-Taki mięśniak, a boi się siniaków? Nie ładnie... Bo rozpowiem wszystkim i Twoja reputacja runie w jednej chwili.
Pogroziła mu palcem.
-Bo się boję.
Wyśmiał ją.
-Lepiej zacznij.
Dalej mu groziła.
-W ogóle, to jestem zmęczona, tak więc wynocha z kanapy, bo ja idę spać.
Próbowała zrzucić go z kanapy, ale niestety to tak łatwo jej nie poszło. Marc nie warzy dwóch kilogramów...
-Sio!
Krzyknęła przez śmiech.
-A niby gdzie ja mam spać? Tutaj nie ma innego łóżka, a ja muszę być wypoczęty.
-Nie obchodzi mnie to.
Wstała.
-Sio.
Stała z uśmiechem i założonymi rękami na piersi przed nim.
-Dobra...
Wstał z kanapy i oparł się o blat kuchenny.
-I wspaniale.
Rozejrzała się po pokoju. Postanowiła przygotować sobie miejsce do spania. Szczęście się do niej uśmiechnęło, gdyż pod łóżkiem znalazła koc i dwie poduszki, które już po chwili powędrowały na kanapę. Rozłożyła ją tak, że teraz spokojnie zmieściłyby się na niej trzy osoby. Zapięła bluzę do końca, usiadła na łóżko przykryła się kocem i spojrzała na Marca.
-Co mi się tak przyglądasz?
-Jesteś strasznie samolubna.
-Ja?!
-A co ja? To nie ja leżę na dwuosobowym łóżku, gdy druga osoba musi spać na podłodze.
-Ma się to szczęście w życiu.
Zaśmiała się i położyła się na łóżku przykrywając się pod sam nos.
-Dobranoc.
Wyszeptała.
-Tak, śpij dobrze.
Zironizował i spojrzał na zasypiającą brunetkę.
Gdy dziewczyna przewróciła się na drugi bok, w domu nagle zrobiło się jasno, a już po kilku sekundach rozległ się wielki huk!
-Co to?!
Wrzasnęła.
-Burza. Albo koniec świata. Jednak wydaje mi się, że to drugie. To przez to, że jesteś taka samolubna. Pewnie jakieś kostuchy przyszły się dręczyć, a później zabić.
Deszcz zaczął lać się strumieniami, co chwile pojawiał się kolejny huk i kolejne błyskawice.
Shanti weszła jeszcze głębiej pod koc mocno się w niego wtulając.
-Długo może tak grzmieć?
Odwróciła się znów w jego stronę.
Siedział na blacie i bawił się swoimi palcami.
-Długo. Całą noc, a może nawet jutro w dzień, a co? Boisz się?
-Ja? W życiu!
-Nie? Na pewno? Bo z tego co pamiętam, zawsze bałaś się burzy. Zawsze chowałaś się pod kołdrę tak jak teraz i tak mocno się do mnie przytulałaś, że czasami nie mogłem złapać oddechu, ale skoro teraz twierdzisz, że się nie boisz, to dobra, miłej nocy.
Uśmiechnął się w jej stronę i zeskoczył z blatu w celu położenia się na podłogę.
 Miał racje. Jej lęk przed burzą nie minął, można powiedzieć, że nawet bardziej się nasilił. Patrzyła na bruneta, który powoli kładł się na podłogę, gdy w końcu powiedziała...
-Możesz położyć się w nogach...
Wyszeptała, gdy Marc leżał już na zimnych deskach.
Wiedział, że prędzej czy później to usłyszy. Ona tak bardzo bała się burzy, że niemożliwe było to, by sama spędziła tą noc. Burza za bardzo ją przerażała.
Zadowolony usiadł z tyłu łóżka, po czym powoli wszedł pod koc niby niechcący ocierając się o jej stopy i kolana.
-I pamiętaj, łapy przy sobie, bo nie ręczę za siebie.
Spojrzała na niego spod koca.
-Oczywiście.
Zgodził się z nią i dokładnie się przykrył.
{}{}{}*{}{}{}
Nie łatwo było spać w takich warunkach. W pomieszczeniu było zimno, czego powodem było wybite okno. Ten karton, który włożył w nie Marc nic nie dawał. Wiatr swobodnie wlatywał do domku. Deszcz obijał się o pozostałe szyby i dach, który w łazience przeciekał. Co chwilę było słychać powolne- kap, kap. Do tego błyskawice rozświetlające dom co kilka minut i zaraz po tym przerażający grzmot, który sprawiał, że Shanti strasznie się bała. Plus oczywiście spędzanie nocy razem z Marciem, który od czasu do czasu niby niechcący ocierał się o ciało brunetki. Wymarzone warunki do snu.
-Marc?
Spytała po cichu.
-No?
Spytał zaspany. W odróżnieniu do Shan, jemu takie warunki w niczym nie przeszkadzały. A wręcz przeciwnie, dźwięk deszczu go odprężał tak więc sen go szybko zmorzył.
Nic mu nie odpowiedziała tylko usiadła na łóżku i rzuciła w niego poduszką.
-Zapomniałam Ci dać, wybacz.
Uśmiechnęła się delikatnie.
-Wybaczam.
Zamknął oczy i wtulił głowę w poduszkę.
-Ja nie wiem! Jak ty możesz spać w taką pogodę?
Marc leżał z zamkniętymi oczami.
-Normalnie... Też spróbuj.
Zrobiła jak kazał. Drugi raz próbowała zasnąć. Opatuliła się kocem i zamknęła oczy. Kolejny grzmot i jeszcze jeden, a serce Shanti powędrowało do gardła. Tak bardzo się bała, że nie mogła wytrzymać.
-Marc? Mogę się koło Ciebie położyć?
Spytała po cichu, jednak nie usłyszała odpowiedzi.
-Marc? Śpisz?
Pytała dalej, aż w końcu spojrzała na chłopaka. Spał. Spał jak małe dziecko, nawet następny grzmot go nie obudził, a był tak potężny, że Shan nie czekając dłużej złapała za swoją poduszkę i położyła się obok Hiszpana. Nie wiedziała, czy dobrze robi. Wiedziała jedno- jeżeli teraz do kogoś się nie przytuli to zwariuje.
Wtuliła się w ciepłe ciało bruneta i zamknęła oczy.
Liczyła, że Marc tego nie poczuje, jednak nie spał na tyle twardo, albo w ogóle nie spał, bo gdy tylko Shan się do niego przytuliła otworzył oczy.
-Twój strach przed burzą jest większy niż strach przede mną. Są postępy.
Zaśmiał się pod nosem i przytulił dziewczynę do siebie. Ta tylko delikatnie dźgnęła go w brzuch i uśmiechnęła się do siebie.


^^^^^**^^^^^^

Witam Was bardzo serdecznie :)
Jakiś wyjątkowo dłuugi rozdział mi wyszedł. Prawie dwa razy dłuższy niż poprzedni. Ale to chyba dobrze, prawda? Następny będzie równie długi, już jest napisany, wkleję go tutaj w sobotę.
A co do tego rozdziału, to jest nienormalnie pozytywny jak na mnie :) Taki.. romantyczny? Może trochę... Nie wiem jak to nazwać. Zdradzę Wam, że nie tak miał on wyglądać, ale jak już zaczęłam pisać, to samo jakoś tak się ułożyło i poszli razem do łóżka :D
Mi osobiście rozdział się podoba, jednakże wolę takie, w którym bohaterowie cierpią, więc następny rozdział właśnie taki będzie, ale więcej już nie powiem :p
Do następnego!