Nadeszła ta chwila, gdy musiał zostawić Shanti na dłużej niż trzydzieści minut. Wcześniej zastawiał ją tylko by pojechać do domu i przebrać się w świeże ciuchy i nakarmić Ninę.
Nadszedł czas przygotowań do rundy wiosennej. Piłkarze z regenerowanymi siłami wracają na boisko by walczyć o Mistrza Hiszpanii i nie tylko. Barcelona co roku gra w przynajmniej trzech bitwach o Puchary. Mistrz, Puchar Hiszpanii i Liga Mistrzów. Jak im pójdzie w tym roku? Poczekamy, zobaczymy.
-Shanti, przyjadę do Ciebie najszybciej jak się da. Kocham Cię.
Pocałował brunetkę w czoło i wyszedł z sali.
Bał się ją zostawić. Miał wrażenie, że gdy go nie będzie, ona może odejść, że nie zdąży się z nią pożegnać. Dlatego przez poprzednie niemal trzy tygodnie był u niej bez przerwy.
Wsiadł w czarne Audi i pojechał do swojego domu.
W drzwiach przywitały go kartony Cardanes, których nie zdążył zanieść na piętro.
-Trzeba będzie się tym zająć...
Wziął kilka kartonów w ręce i zaniósł do salonu na piętrze. Tam też była Nina. Bardzo się ucieszyła, że zobaczyła swojego Pana. Zresztą on też bardzo się ucieszył na jej widok. W końcu uśmiech pojawił się na jego twarzy. Do tej pory myślał tylko o nieprzytomnej Shantilli, zaniedbywał swoje życie przez to. Właściwie, to przez ostatnie trzy tygodnie on był tak samo nieprzytomny jak ona. jedyny kontakt był z nim, gdy samemu się do niego przyszło, nic więcej.
Nasypał psu jedzenia do miski, sam też zjadł jakieś musli, bo tylko to potrafił przygotować.
Założył nowe spodnie i koszulkę i po zabraniu torby treningowej pojechał na trening. Dziś był trening otwarty na Camp Nou. Zawsze pierwszy trening w roku robili otwarty dla kibiców.
Ludzi na trybunach usiadło niewiele, bo tylko około dziesięciu tysięcy. Tak, dla kogo niewiele, dla tego niewiele. Biorąc pod uwagę, że tutaj mieści się ponad dziewięćdziesiąt tysięcy kibiców, a "tylko" dziesięć przychodzi na trening. Ale to jest tylko trening! W polskiej lidze niektóre kluby chciałyby pochwalić się dziesięciu tysięczną frekwencją na meczu. Zdarzają się mecze, gdzie przychodzi ledwo cztery, może pięć. A o treningach to nawet nie wspomnę, czterdzieści osób, o ile ktoś w ogóle chciałby to oglądać.
Poszedł do szatni i zaczął przygotowywać się do treningu. Przez pierwsze pięć minut wydawał się być nie obecny. Robił wszystko w ciszy i nie patrzył na kolegów z drużyny. Ci tylko zerkali na niego i nie wiedzieli jak mają go pocieszyć. Dobrze wiedzieli, że chłopak bardzo to wszystko przeżywa, że bardzo cierpi.
Postanowił, że chociaż przez te dwie godziny nie będzie myślał o Shanti. Chciał w stu procentach oddać się temu co kocha-piłce nożnej.
-Cześć Marc.
Zaczepił go Tello, gdy biegł trzecie kółko.
-Cześć, jak leci?
-A w porządku. Z Tobą wszystko dobrze? Trzymasz się jakoś?
-Ty najlepiej powinieneś wiedzieć, że się nie trzymam. Jesteś w końcu moim najlepszym kumplem, nie? To po co zadajesz tak głupie pytania, skoro wiesz, że sobie kompletnie nie radzę?
Zatrzymał się i lekko zdyszany spojrzał na Hiszpana. Ten nie potrafił nic mu odpowiedzieć. Stał i patrzył na niego.
-Tak myślałem...
Pobiegł dalej. Niemal resztę treningu spędził sam. Oczywiście ktoś tam się do niego odezwał, ale tylko w związku z piłką. Chciał jak najszybciej wrócić do szpitala.
Podzielili się na sześć pięciu osobowych grup i grali między sobą. Marc był z Puyolem, Sergi Roberto, Pedro i Fabregasem. Dwóch obrońców, dwóch pomocników i jeden napastnik, cóż, trzeba dać radę. W tym samym czasie na drugiej połowie boiska grały dwie inne drużyny między innymi z Messim czy Xavim w składzie. Przeciwnikami Marca w dzisiejszym mecz byli Valdes, Busquets, Iniesta, Neymar i Alba. Pora zaczynać.
Pierwsza stracona piłka Bartry, po której padł gol dla drużyny Valdesa. Później spóźniony wślizg i znów bramka.
-Marc! Graj w końcu!
Usłyszał krzyk Puyola.
Ale to nie pomogło. Cały mecz był nieobecny. Biegał po boisku, ale bez większego zaangażowania. Myślał, że uda mu się zapomnieć o Shanti, niestety, mylił się. Teraz było z nim jeszcze gorzej niż jak sam siedział przy niej. Chciał już tam wrócić.
Mecz skończył się wynikiem 8-2. Dla drużyny Valdesa.
Zaraz po zakończeniu treningu chciał jak najszybciej wrócić do Cardanes, zaczepił go jednak Carles.
-Marc, możemy porozmawiać?
Kiwnął tylko głową. Usiedli na ławce rezerwowych i przez chwilę patrzyli na wychodzących ze stadionu ludzi.
-Jak czuje się Shanti?
Zaczął.
-Nadal jest nieprzytomna. Lekarz mówił, że są małe szanse na obudzenie się, że jej organizm jest bardzo słaby. A nawet jak się obudzi, to może dojść do wielu komplikacji. Na przykład może zapomnieć o wszystkim czego się nauczyła jak na przykład chodzenie, mówienie... Może mieć uszkodzony mózg. Ale jestem dobrej myśli, muszę być...
Spuścił głowę w dół i podparł się rękami.
-Jestem od Ciebie starszy o ponad dziesięć lat, a nigdy nie przeżyłem podobnego koszmaru jak ty teraz, ale rozumiem Twoje zachowanie. Nie mam Ci za złe Twojej słabej formy. Pewnie zachowywałbym się podobnie, gdyby coś takiego przytrafiło się Vanesie. Ja na szczęście muszę sobie to tylko wyobrażać. Serio chłopie, współczuje Ci. Ale również chcę Ci powiedzieć, że jesteś bardzo silny. Zaimponowałeś mi, a wiesz jak mi ciężko zaimponować. Masz dopiero dwadzieścia trzy lata, a jesteś taki odpowiedzialny. Wziąłeś to wszystko na siebie i moim zdaniem dobrze sobie radzisz. Mógłbyś przecież od tego wszystkiego uciec, a ty jesteś przy niej. Nie ma nawet pewności, że ona się obudzi, a ty przy niej jesteś... Jesteś idealnym facetem Marc.
Kapitan położył dłoń na jego ramieniu. On zawsze był dla niego autorytetem. Gdyby teraz ktoś spytał się go, kto jest dla niego wzorem sportowca, bez zastanowienia odpowiedziałby- Puyol. Odkąd skończył dziesięć lat, on jest dla niego wzorem do naśladowania. Podziwia go pod każdym względem. Jest dla niego po prostu piłkarzem kompletnym i doskonałym człowiekiem. Te słowa, które Carlos powiedział do niego, dały mu dużo do myślenia.
-Nie mógłbym, bo ja ją kocham. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby jej zabraknąć...
Przez chwilę zapadła cisza.
-Marc, posłuchaj. Jeżeli potrzebujesz, to weź kilka dni wolnego. Wspomnę trenerowi o Twojej sytuacji, zrozumie.
-Nie!
Spojrzał na kolegę z drużyny.
-Ja będę przychodził, będę grał. Muszę zacząć normalnie żyć. Jej śpiączka może potrwać jeszcze miesiące, muszę zacząć normalnie funkcjonować.
-Właśnie na taką odpowiedź liczyłem. Chodź do szatni.
Wstał z ławki.
-Nie wiesz, jeszcze troszkę tutaj posiedzę.
Kapitan zostawił bruneta i poszedł odświeżyć się po treningu.
{}{}{}*{}{}{}
Po treningu pojechał prosto do szpitala, ale nie z zamiarem zostania tam, miał całkiem inne.
Wszedł do sali Shanti. Był tam lekarz, który zapisywał coś w jej karcie pacjenta.
-Dzień dobry.
Zamknął za sobą drzwi i podszedł do lekarza.
-Dzień dobry Panie Bartra.
-Co z nią?
Spytał widząc zapiski de Fetti.
-Wszystko w porządku. Zaczyna sama oddychać. Jeżeli będzie tak do wieczora, odepniemy aparaturę.
-Obudzi się?!
Niemal krzyknął ze szczęścia.
-Raczej nie. Po prostu zacznie sama oddychać, nadal będzie nie przytomna.
Podszedł do okna i spojrzał na park, który było widać.
-Będzie Pan tutaj dziś spał?
Spytał lekarz.
-Bo będę musiał kazać znów tutaj łóżko wnieść.
Marc w tym szpitalu niemal mieszkał.
-Nie, właśnie chciałem Pana poinformować, że wracam do domu. Mam różne ważne obowiązki. Muszę wrócić do normalnego życia. Ma Pan zapisany mój numer. Jeśli coś by się działo, proszę dzwonić o każdej porze dnia i nocy.
-Oczywiście. Cieszę się, że w końcu Pan się na to zdecydował. Jak coś, to będę u siebie.
Wyszedł z sali zostawiając ich samych.
-Cześć Shan...
Usiadł na krześle obok niej.
-Jak się czujesz? Niedługo już zdejmą Ci tę maskę z twarzy. Będziesz sama oddychała, a później zaczniesz się budzić i wszystko wróci do normy. Weźmiemy ślub, jaki tylko sobie wymarzysz. Wszystko będzie jak ze snu.
Pocałował ją w rękę.
-Muszę Cię niestety na trochę zostawić. Wiesz, treningi, mecze... Ale będę przyjeżdżał codziennie, obiecuję. Nadal przy Tobie będę, tylko troszkę dalej. Nie bój się.
Znów ją pocałował i wstał z krzesła podchodząc do drzwi.
-Kocham Cię Shanti, wszystko będzie dobrze.
Wyszedł i udał się do swojego samochodu. Zapinając pasy odetchnął z ulgą. Wszystko szło w jak najlepszym kierunku. Skoro organizm Shantilli zaczyna sam oddychać, to już jest dobrze. Nic tylko się cieszyć.
{}{}{}*{}{}{}
W domu zabrał się za rozpakowywanie kartonów. Najpierw zaniósł wszystko do ich wspólnej garderoby. Nigdy nie przepadał na układaniem ciuchów. Ale wiedział też, że gdy tego nie zrobi, te kartony będą tutaj stały i stały zagradzając tylko miejsce.
Najpierw zabrał się za sukienki. Bo je wystarczy tylko powiesić na wieszaku. Nie było ich dużo. Coś około siedmiu sztuk.
Ta "zabawa" z garderobie zajęła mu około godziny. Ale czas minął szybciej w towarzystwie Niny i puszczonej muzyki.
Gdy ciuchy Cardanes były już poskładane w szafkach, zabrał się za wyciąganie jej ozdób dekoracyjnych. Większość z nich to tylko zdjęcia i obrazy, które sama malowała. Zdjęcia porozkładał w całym domu. W salonie na komodzie, w sypialni na nocnym stoliku, w kuchni na blacie kuchennym. Również przywiesił kilka na ścianę, która już w połowie jest wypełniona ich zdjęciami.
Obrazy też zawisły na ścianach ich domu. Nie było ich dużo, bo tylko cztery. Jeden, największy zawisnął nad łóżkiem w sypialni. Przedstawiał on dwa szare słonie, których trąby splatały się w serce, w oddali sawanna i inne zwierzęta. Obraz ten idealnie komponował się z szaro czerwono białą sypialnią.
Kolejne trzy obrazy powiesił w korytarzu na pierwszym piętrze, w salonie i przy wejściu do domu.
Na końcu zabrał się za kosmetyki. Nie miał pojęcia do czego one służą, ale skoro je tutaj zabrała, to widocznie są jej niezbędne.
Poukładał je w szafce w łazience.
Gotowe. Teraz tylko czekać na przyjazd Shanti.
Położył się na łóżko i przytulił do siebie Ninę. Miał zamiar zasnąć, odpocząć w końcu w swoim łóżku, ale zauważył jeszcze jeden karton na podłodze. Był to karton z pamiętnikiem i albumem. Obie te rzeczy położył na szafce z książkami. Przypomniało mu się też o pierścionku w jego kieszeni. Włożył go z powrotem do pudełeczka i położył obok albumu. Niedługo znów będzie na palcu Shani.
Zmęczony położył się na łóżku i po prostu zasnął.
{}{}{}*{}{}{}
Kolejne dni mijały już dużo bardziej spokojniej. Shanti zaczęła sama oddychać, jej stan się polepszył, ale nadal jest utrzymywana w śpiączce. Marc spędza już noce w domu z Niną. Na treningi chodzi i zaczyna wracać do swojej świetnej formy. Znów zostawia serce na boisku. Jest dobrze, brakuje już tylko tego, by Shanti się obudziła.
Dzisiejszy dzień jest wolny od treningów. W sobotę Barcelona gra pierwszy mecz w tej rundzie u siebie. Marc już wie, że nie zagra. Trener nadal boi się, że może dać wielką plamę, jak na pierwszych treningach. Nie chce ryzykować, a Marc to rozumie. Chętnie posiedzi na trybunach i poogląda kolegów, taką wersję przynajmniej powiedział trenerowi, prawda była zupełnie inna. Bardzo chciał grać, ale nie chciał sprzeciwić się trenerowi.
Rano, przed godziną jedenastą pojechał do Shanti. Bez zmian. Nadal śni. Opowiedział jej o gotowym domu na jej przyjazd, o pierwszym meczu Barcelony, w którym nie zagra. Mówił o ślubie Tello i Loreny. Chciał, żeby była na bieżąco, mimo tego, że prawdopodobnie go nie słyszy. Po rozmowie z lekarzem, który mówił, że wszystko jest w porządku, ale nadal nie daje je zbyt dużych szans na obudzenie się pojechał z Niną, która cały ten czas czekała na niego w samochodzie do domu Tello. Zaproponował mu, żeby ten wolny piątek spędzili razem.
Na początek zjedli we troje śniadanie na tarasie. Był z niego piękny widok na oczko wodne z małą fontanną i huśtawkę. Dom też był całkiem niczego sobie. Dość mały, jedno piętrowy. Kupili go specjalnie z myślą o ich córeczce i wspólnym życiu.
-Jak u Shanti?
Zaczęła brunetka z wielkim brzuchem.
-Stabilnie. Moim zdaniem wszystko jest na dobrej drodze, by już w najbliższych tygodniach się wybudziła, ale zdaniem lekarza szanse są bardzo małe...
-To już ponad miesiąc?
Spytał Cristan.
-Dokładnie miesiąc, tydzień i cztery dni... A ona nadal śpi... Jak się obudzi i chociaż raz mi zajęczy, że jest śpiąca, to ją wyśmieje!
Przez ostatnie kilka tygodni bardzo rzadko się uśmiechał. Teraz, gdy wierzy że niedługo znów będą razem, zdarza się to coraz częściej. Teraz też na jego twarzy zagościł szczery uśmiech.
-Pozdrów ją ode mnie jak u niej będziesz. Powiedz jej, że gdy się obudzi, musimy pójść za zakupy wybrać suknię ślubną. Groziła mi, że jeśli nie wezmę jej na te zakupy, to przestanie się ze mną przyjaźnić.
Uśmiechnęła się i dokończyła jeść obiad.
-Dobrze, powiem jej. A kiedy zamierzacie wziąć ślub? Macie już jakąś datę, albo coś?
-Carlota urodzi się już na dniach. Myśleliśmy coś o kwietniu, ewentualnie maju. Jak mała trochę podrośnie.
-Boisz się?
Wtrącił jej się w zdanie.
-Wiesz... Strach trochę mi towarzyszy, ale to jest bardziej strach przed nieznaną, przed tym, że sobie nie poradzimy, a nie strach fizyczny. Jednak od tego całego strachu silniejsza jest moja miłość do niej. Nie mogę już się doczekać jak ją do siebie przytulę, jak już przy nas będzie...
Pogłaskała się po brzuchu.
-Wiem o czym mówisz. Mam teraz tak samo. Też nie mogę się doczekać, aż Shanti się obudzi... Tak bardzo mi się brakuje...
Rozmowę przerwał dzwoniący telefon Bartry. Na wyświetlaczu de Fetti. Odebrał.
<Halo>
<Pan Marc?>
<Coś się stało z Shanti?>
<Proszę jak najszybciej przyjechać do szpitala. Będę czekał w sali Pani Cardenas>
Nie mógł rozszyfrować po jego głosie, czy ma mu do przekazania dobrą, czy złą wiadomość. Wyleciał z domu Tello przed tym żegnając się z obojgiem i jak najszybciej pojechał do szpitala.
poniedziałek, 24 lutego 2014
poniedziałek, 17 lutego 2014
Rozdział trzeci
Siedział i czekał jak na skazanie.
-No niech Pan mówi! Ona żyje?!
Nie wytrzymał i zaczął krzyczeć na lekarza.
-Ale proszę się nie unosić. Ja wiem, że jest Panu ciężko, ale krzykiem Pan jej nic nie pomoże.
-Czy Pan siebie słyszy? Ja nawet nie wiem czy ona żyje! Nie wiem nawet co się stało, a Pan mówi, że mam być spokojny?!
Lekarz nic mu nie odpowiedział. Wstał od biurka i podszedł do szklanej szafki. Wyciągnął kilka tabletek i nalał wody do szklanki. Dobrze wiedział, że bez nich chłopak może zachowywać się jeszcze gorzej. Tabletki na uspokojenie były teraz najlepszym rozwiązaniem.
-Proszę to połknąć.
Zrobił jak kazał. Tabletki na uspokojenie naprawdę działają. Już po kilku chwilach znów zaczął normalnie funkcjonować.
-Co jej jest?
Spytał już całkiem poważnie.
-Panna Shantilla miała wypadek samochodowy. Nie z jej winy. Z tego co wiem, to jakiś pijany kierowca w nią wjechał. Pech chciał, że jechał bardzo rozpędzony i uderzył w bok, gdzie ona siedziała. Szczęście w nieszczęściu. Dobrze, że miała tak mało sprawny samochód. Gdyby pasy zadziałały normalnie, nie rozmawialibyśmy tutaj, tylko w kostnicy. Pasy przez siłę uderzenia puściły, a pańska narzeczona poleciała w niezniszczony bok samochodu uderzając głową w karoserię.
-I jakie to szczęście?!
-Boku od strony kierowcy nie ma. Nie byłoby też Pańskiej narzeczonej.
-Ale co jej jest? Żyje?!
-Tak.
Powiedział spokojnie.
-Zrobiliśmy jej operację. Miała krwotok wewnętrzny i wstrząs mózgu. Zatamowaliśmy krwotok. Gdy trafiła na nasz stół nie dawałem jej więcej jak pięć procent szans na przeżycie. Jej stan był krytyczny.
-A teraz?
Łzy w oczach Marca były coraz bardziej widoczne.
-Decydująca będzie dzisiejsza noc. Na tę chwilę moim zdaniem nie ma więcej jak piętnaście procent szans.
Nie chciał więcej tego słuchać. Wstał od biurka i powoli chwycił za klamkę.
-A jest przytomna? Mogę do niej wejść?
Stał tyłem do lekarza.
-Jest przytomna. Oddycha samodzielnie. Dobrze, pozwolę Panu, ale na nie dłużej jak dziesięć minut. Sala 115.
Nacisnął na klamkę i wyszedł.
{}{}{}*{}{}{}
Nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Myślał, że to tylko zły sen, z którego zaraz się obudzi, u boku Shantilli.
Stanął przed białymi drzwiami. 115.
Znów czuł, że ma łzy w oczach. Wszedł do środka. Leżała podpięta do jakiś maszyn. Spała.
-Shanti...
Wyszeptał i usiadł obok niej na krześle.
-Shanti, kotku... Jak się cieszę, że żyjesz... Nie wiem co bym zrobił, gdyby Ciebie zabrakło..
Delikatnie chwycił jej dłoń. Zauważył, że nie ma na nim pierścionka zaręczynowego, teraz to nie było dla niego ważne. Teraz najważniejsza była ona.
-Marc...
Wyszeptała przez zamknięte oczy.
-Shantilla! Słyszysz mnie?
Delikatnie otworzyła oczy. Wszystko ją bolało. Nie mogła się ruszyć. Czuła, jakby wbijano jej szpilki w każdy kawałek jej ciała. Strasznie cierpiała.
-Dobrze, że...
Nie miała nawet siły, by dokończyć zdanie. Zamknęła oczy i delikatnie ścisnęła dłoń narzeczonego.
-Nic nie mów, będę przy Tobie. Będę zawsze... Zobaczysz. Za kilka dni wyjdziesz stąd, zaczniemy planować ślub, wszystko wróci do normy.
Mówił przez łzy w oczach.
-Nie Marc, nic już nie będzie takie samo...
Nagle jej puls zaczął słabnąć. Maszyna, do której była podpięta zaczęła piszczeć, linia życia zrobiła się cała prosta. Pulsu brak.
-Proszę stąd wyjść!
Do sali wbiegł lekarz i dwie pielęgniarki. Jedna z nich wyprosiła za drzwi przerażonego chłopaka. Zaczęli akcję reanimującą.
-Trzy! Dwa! Jeden!
I kolejny elektrowstrząs.
To wszystko było ponad jego siły. Nie wytrzymał tego psychicznie. Usiadł w kącie, schował twarz w ręce i zaczął płakać. Tak po prostu płakał. Nic więcej nie był w stanie zrobić. Myślał tylko o tym, jak bardzo kocha tę dziewczynę, że nie poradzi sobie bez niej. Nie chciał, żeby umarła. On był od niej zależny, to dzięki niej żył. Gdy jej zabraknie, on też zniknie...
{}{}{}*{}{}{}
Obudził się. Nie miał pojęcia ile czasu spędził w tym kącie. Na korytarzu było pusto i dość ciemno. Powoli podniósł się z podłogi. Przez te dwadzieścia sekund ani chwilę nie pomyślał o Shanti. Ale gdy tylko zrozumiał gdzie jest, od razu przypomniała mu się akcja ratunkowa.
O czym myślał naciskając klamkę od sali? Proszę, niech ona tam będzie! Kamień z serca spadł mu, gdy zobaczył leżącą dziewczynę na łóżku. Musiało stać się coś poważnego. Do twarzy miała podpięte rurki doprowadzające tlen do ciała, na nosie miała plastikową maskę tlenową. Obok jej łóżka pojawiło się kilka innych maszyn. Nie miał pojęcia do czego one służą. Widział tylko linię pokazującą jej puls, która wyglądała na najbardziej normalną.
-Shantilla...
Usiadł obok niej i chwycił jej dłoń.
-Kotku, słyszysz mnie?
Przetarł zły, które znów napłynęły mu do oczu.
Złapał jej dłoń. Nic. Leżała bezwładnie, jakby w ogóle w niej nie miała czucia.
Spojrzał na zegarek. Trzecia w nocy. Nie wiedząc co ma ze sobą zrobić zasnął na krześle wpatrując się w swoją największą miłość.
{}{}{}*{}{}{}
Obudziły go jakieś szmery. Otworzył oczy. Obok łóżka Shanti stała pielęgniarka i coś poprawiała z rurkami, które miała przy nadgarstkach.
-O, widzę, że Pan się obudził.
Przetarł zaspane oczy i wyprostował się na krześle.
-Pan de Fetti prosi do gabinetu.
-A...
-Ja się nią zajmę.
Nie pozwoliła mu dokończyć. Spojrzał na brunetkę. Wyglądała tak ślicznie, jak zawsze.
Leniwie wszedł po schodach do gabinetu lekarza.
-O, Pan Bartra, proszę usiąść.
Wszedł do środka i zajął miejsce.
-Z Panną Cardenas nie jest dobrze. Miała zanik pracy serca. Na szczęście udało nam się je przywrócić, lecz doszło do następnych komplikacji. Musieliśmy podjąć decyzję.
-Jaką decyzję?!
Spytał przerażony.
-Panna Cardenas jest teraz w śpiączce farmakologicznej. To było jedyne rozwiązanie, inaczej by nie przeżyła.
-Kiedy się obudzi?
-Nie da się odpowiedzieć na to pytanie. Wszystko zależy od pracy organizmu, czy zacznie sam znów w pełni pracować. To może potrwać tylko kilka dni, a może nawet kilka lat. Wszystko zależy, czy Pani Cardenas będzie walczyła.
-Nie ma innego rozwiązania?
-Jest. Przejrzałem jej akta, jest Pan jedyną jej bliską osobą, więc może Pan wydać rozkaz odpięcia aparatury, a wtedy po kilku minutach Pani Cardenas nas opuści. A tego Pan chyba nie chce.
Nic mu nie odpowiedział. Wstał z krzesła i wrócił do sali brunetki. Nie dopuszczał do siebie myśli, że może zabić Shantillę. Nie chciał jej odłączyć od aparatury. Gdy ją zobaczył, całą bladą i nieprzytomną wiedział, że nigdy nie pozwoli jej odłączyć. Nawet jeśli nikt nie dawałby już nadziei na jej przeżycie, nawet gdyby mijały lata, od nie pozwoli jej odłączyć. On zawsze będzie miał nadzieje, że ona to przezwycięży, że przezwyciężą to razem.
-Nie bój się, będę z Tobą. Przetrwamy to razem.
Pocałował jej dłoń. Był bezsilny. Nie mógł nic zrobić, w żaden sposób nie mógł jej pomóc. Z tej bezsilności czuł, że zaraz znów napadnie go atak płaczu i paniki.Znów był bardzo bliski. Zdążył się jednak powstrzymać. Postanowił być twardy. Dla niej.
{}{}{}*{}{}{}
Trener zrozumiał, że nie może przyjść na trening. Na szczęście zbliżała się przerwa zimowa.
Całe następne dwa tygodnie spędził przy łóżku dziewczyny opowiadając jej wszystko co teraz dzieje się na świecie. Opowiadał jej o odwiedzinach ich znajomych. Była tutaj niemal cała drużyna, wszyscy bliscy koledzy Marca i Shantilli. To były jedyne chwile, kiedy Marc mógł z kimś normalnie porozmawiać, normalnie, czyli on pyta, druga osoba odpowiada.
-Jak się trzymasz?
Do sali wszedł Cristian trzymając papierową reklamówkę.
-Nie wiem...
Spojrzał na nadal śpiącą brunetkę.
-Słuchaj, może wyjdziesz stąd? Dwa tygodnie siedzisz przy niej bez przerwy, oszalejesz w końcu...
Usiadł obok przyjaciela i położył reklamówkę na podłogę.
-Nie mogę jej samej zostawić. Obiecałem jej, że przy niej będę...
-Marc! Bredzisz już. Choć, przewietrzysz się, jej nic nie będzie. Ma tutaj opiekę.
-Nie mogę...
-Za dwa dni wznawiamy treningi... Wiesz, że jak nie przyjdziesz, trener wyciągnie wnioski? Możesz stracić miejsce w pierwszej jedenastce
-Wiem. Ale nie zostawię jej. Ona jest dla mnie ważniejsza niż piłka. Dla niej, mogę nawet z niej zrezygnować.
Ani razu nie spojrzał na Hiszpana. Cały czas siedział i wpatrywał się w nieruchomą brunetkę.
-Nic Ci nie przetłumaczę?
-Nie.
Odetchnął głęboko. Marc jest bardzo uparty. Gdy tylko sobie coś postanowi, tak musi być. Poza tym sam też miał dziewczynę. Wiedział, jak bardzo można stracić dla kogoś głowę. Sam nie mógł sobie wyobrazić, jak zachowałby się na miejscu Marca. Mimo tego, że wiedział, że to może się dla niego źle skończyć, postanowił go wspierać. Chciał, żeby chociaż w nim czuł wsparcie. Bo przecież byli przyjaciółmi.
-Masz tutaj jakieś jedzenie i ciuchy. Lorena przygotowała.
Położył reklamówkę na nocnej szafce.
-Jak ona się trzyma?
Pierwszy raz spojrzał na Tello.
-Dobrze, ale już jej coraz ciężej. Ale to jeszcze tylko kilka tygodni.
-Niedługo będziecie pełną rodziną...
Wyszeptał.
Cristian oświadczył się Lorenie. Postanowili, że gdy tylko dziecko się urodzi, wezmą ślub. Bartra miał jednak rację, wszystkie dziewczyny marzą o ślubie.
Rozmawiali jeszcze przez kilkanaście minut. Cris musiał już wracać do Loreny, która została sama w mieszkaniu.
{}{}{}*{}{}{}
Mijały dni, a nic nie zapowiadało tego, że Shantilla się obudzi. Nadal leżała podpięta i nic więcej. Po prostu spała. Śniła...
-Panie Bartra.
Do sali wszedł lekarz.
-Tutaj jest kilka rzeczy Pańskiej narzeczonej. Między innymi pierścionek i rzeczy, które były w samochodzie. Oddaje je w pańskie ręce.
Wziął to ręki mały karton przyozdobiony w kolorowe naklejki i różne słowa. Wiedział co tam jest w środku. Dobrze wiedział o prowadzeniu pamiętnika przez brunetkę i albumu. Jednak do tego pierwszego nigdy nie zajrzał. Shanti nie wyrażała na to zgody. To było dla niej bardzo osobiste. Nawet Marc, z którym była bardzo blisko nie miał prawa tego przeczytać. Dlatego też, gdy tylko chwycił go w rękę, od razu odłożył na bok. Wiedział, że Shanti nie chciałaby, żeby przeczytał jej myśli. Następne co wyciągnął, był pierścionek. Schował go do kieszeni od spodni. Nie chciał, by tutaj się zgubił. Liczył na to, że za dwa, ewentualnie pięć dni znów będzie mógł być na palcu tej właściwiej osoby. Album. Pierwsza strona jak w nim była to napis Głupota się jednak przyciąga Shanti&Marc i kilka naklejek. Oczywiście w prawym górnym rogu znajdował się tradycyjny uśmiech Marca.
Jakie było pierwsze zdjęcie tej dwójki? Było zrobione w lesie. Marc leżał na ziemi, cały brudny od błota, w które wpadł pchając samochód, który akurat w takim momencie postanowił się zepsuć. Shanti wykorzystując ten upadek wtedy jeszcze tylko swojego kolegi wyciągnęła szybko telefon i zrobiła sobie zdjęcie z leżącym Marcem w tle. To zdjęcie idealnie wyjaśnia, dlaczego taki a nie inny napis pojawił się na pierwszej stronie. Oni nie byli do końca normalni. A gdy spotykali się razem, to słowo w ogóle nie istniało. I tak jest do teraz. Nie chciał, by to się skończyło...
Następne niemal tysiąc zdjęć to każdy dzień z ich wspólnego życia starannie opisany przez Shanti lub Marca. Dodawali do albumu też swoje przemyślenia o tej drugiej osobie, odczucia co do spędzonego dnia. Kiedyś to będzie wspaniała pamiątka.
---------------------
Witam ^^
Smutny rozdział, nie sądzicie? :C
Ale już niedługo powinno być bardziej pozytywnie.
Gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, bo zapomniałam mu przesłać linka, to tutaj macie mój nowy blog:
http://niemiecki-koszmar.blogspot.com/ THIAAGO <3 :D
Dobra, wystarczy na dziś, dobranoc, żegnam, cześć !
-No niech Pan mówi! Ona żyje?!
Nie wytrzymał i zaczął krzyczeć na lekarza.
-Ale proszę się nie unosić. Ja wiem, że jest Panu ciężko, ale krzykiem Pan jej nic nie pomoże.
-Czy Pan siebie słyszy? Ja nawet nie wiem czy ona żyje! Nie wiem nawet co się stało, a Pan mówi, że mam być spokojny?!
Lekarz nic mu nie odpowiedział. Wstał od biurka i podszedł do szklanej szafki. Wyciągnął kilka tabletek i nalał wody do szklanki. Dobrze wiedział, że bez nich chłopak może zachowywać się jeszcze gorzej. Tabletki na uspokojenie były teraz najlepszym rozwiązaniem.
-Proszę to połknąć.
Zrobił jak kazał. Tabletki na uspokojenie naprawdę działają. Już po kilku chwilach znów zaczął normalnie funkcjonować.
-Co jej jest?
Spytał już całkiem poważnie.
-Panna Shantilla miała wypadek samochodowy. Nie z jej winy. Z tego co wiem, to jakiś pijany kierowca w nią wjechał. Pech chciał, że jechał bardzo rozpędzony i uderzył w bok, gdzie ona siedziała. Szczęście w nieszczęściu. Dobrze, że miała tak mało sprawny samochód. Gdyby pasy zadziałały normalnie, nie rozmawialibyśmy tutaj, tylko w kostnicy. Pasy przez siłę uderzenia puściły, a pańska narzeczona poleciała w niezniszczony bok samochodu uderzając głową w karoserię.
-I jakie to szczęście?!
-Boku od strony kierowcy nie ma. Nie byłoby też Pańskiej narzeczonej.
-Ale co jej jest? Żyje?!
-Tak.
Powiedział spokojnie.
-Zrobiliśmy jej operację. Miała krwotok wewnętrzny i wstrząs mózgu. Zatamowaliśmy krwotok. Gdy trafiła na nasz stół nie dawałem jej więcej jak pięć procent szans na przeżycie. Jej stan był krytyczny.
-A teraz?
Łzy w oczach Marca były coraz bardziej widoczne.
-Decydująca będzie dzisiejsza noc. Na tę chwilę moim zdaniem nie ma więcej jak piętnaście procent szans.
Nie chciał więcej tego słuchać. Wstał od biurka i powoli chwycił za klamkę.
-A jest przytomna? Mogę do niej wejść?
Stał tyłem do lekarza.
-Jest przytomna. Oddycha samodzielnie. Dobrze, pozwolę Panu, ale na nie dłużej jak dziesięć minut. Sala 115.
Nacisnął na klamkę i wyszedł.
{}{}{}*{}{}{}
Nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Myślał, że to tylko zły sen, z którego zaraz się obudzi, u boku Shantilli.
Stanął przed białymi drzwiami. 115.
Znów czuł, że ma łzy w oczach. Wszedł do środka. Leżała podpięta do jakiś maszyn. Spała.
-Shanti...
Wyszeptał i usiadł obok niej na krześle.
-Shanti, kotku... Jak się cieszę, że żyjesz... Nie wiem co bym zrobił, gdyby Ciebie zabrakło..
Delikatnie chwycił jej dłoń. Zauważył, że nie ma na nim pierścionka zaręczynowego, teraz to nie było dla niego ważne. Teraz najważniejsza była ona.
-Marc...
Wyszeptała przez zamknięte oczy.
-Shantilla! Słyszysz mnie?
Delikatnie otworzyła oczy. Wszystko ją bolało. Nie mogła się ruszyć. Czuła, jakby wbijano jej szpilki w każdy kawałek jej ciała. Strasznie cierpiała.
-Dobrze, że...
Nie miała nawet siły, by dokończyć zdanie. Zamknęła oczy i delikatnie ścisnęła dłoń narzeczonego.
-Nic nie mów, będę przy Tobie. Będę zawsze... Zobaczysz. Za kilka dni wyjdziesz stąd, zaczniemy planować ślub, wszystko wróci do normy.
Mówił przez łzy w oczach.
-Nie Marc, nic już nie będzie takie samo...
Nagle jej puls zaczął słabnąć. Maszyna, do której była podpięta zaczęła piszczeć, linia życia zrobiła się cała prosta. Pulsu brak.
-Proszę stąd wyjść!
Do sali wbiegł lekarz i dwie pielęgniarki. Jedna z nich wyprosiła za drzwi przerażonego chłopaka. Zaczęli akcję reanimującą.
-Trzy! Dwa! Jeden!
I kolejny elektrowstrząs.
To wszystko było ponad jego siły. Nie wytrzymał tego psychicznie. Usiadł w kącie, schował twarz w ręce i zaczął płakać. Tak po prostu płakał. Nic więcej nie był w stanie zrobić. Myślał tylko o tym, jak bardzo kocha tę dziewczynę, że nie poradzi sobie bez niej. Nie chciał, żeby umarła. On był od niej zależny, to dzięki niej żył. Gdy jej zabraknie, on też zniknie...
{}{}{}*{}{}{}
Obudził się. Nie miał pojęcia ile czasu spędził w tym kącie. Na korytarzu było pusto i dość ciemno. Powoli podniósł się z podłogi. Przez te dwadzieścia sekund ani chwilę nie pomyślał o Shanti. Ale gdy tylko zrozumiał gdzie jest, od razu przypomniała mu się akcja ratunkowa.
O czym myślał naciskając klamkę od sali? Proszę, niech ona tam będzie! Kamień z serca spadł mu, gdy zobaczył leżącą dziewczynę na łóżku. Musiało stać się coś poważnego. Do twarzy miała podpięte rurki doprowadzające tlen do ciała, na nosie miała plastikową maskę tlenową. Obok jej łóżka pojawiło się kilka innych maszyn. Nie miał pojęcia do czego one służą. Widział tylko linię pokazującą jej puls, która wyglądała na najbardziej normalną.
-Shantilla...
Usiadł obok niej i chwycił jej dłoń.
-Kotku, słyszysz mnie?
Przetarł zły, które znów napłynęły mu do oczu.
Złapał jej dłoń. Nic. Leżała bezwładnie, jakby w ogóle w niej nie miała czucia.
Spojrzał na zegarek. Trzecia w nocy. Nie wiedząc co ma ze sobą zrobić zasnął na krześle wpatrując się w swoją największą miłość.
{}{}{}*{}{}{}
Obudziły go jakieś szmery. Otworzył oczy. Obok łóżka Shanti stała pielęgniarka i coś poprawiała z rurkami, które miała przy nadgarstkach.
-O, widzę, że Pan się obudził.
Przetarł zaspane oczy i wyprostował się na krześle.
-Pan de Fetti prosi do gabinetu.
-A...
-Ja się nią zajmę.
Nie pozwoliła mu dokończyć. Spojrzał na brunetkę. Wyglądała tak ślicznie, jak zawsze.
Leniwie wszedł po schodach do gabinetu lekarza.
-O, Pan Bartra, proszę usiąść.
Wszedł do środka i zajął miejsce.
-Z Panną Cardenas nie jest dobrze. Miała zanik pracy serca. Na szczęście udało nam się je przywrócić, lecz doszło do następnych komplikacji. Musieliśmy podjąć decyzję.
-Jaką decyzję?!
Spytał przerażony.
-Panna Cardenas jest teraz w śpiączce farmakologicznej. To było jedyne rozwiązanie, inaczej by nie przeżyła.
-Kiedy się obudzi?
-Nie da się odpowiedzieć na to pytanie. Wszystko zależy od pracy organizmu, czy zacznie sam znów w pełni pracować. To może potrwać tylko kilka dni, a może nawet kilka lat. Wszystko zależy, czy Pani Cardenas będzie walczyła.
-Nie ma innego rozwiązania?
-Jest. Przejrzałem jej akta, jest Pan jedyną jej bliską osobą, więc może Pan wydać rozkaz odpięcia aparatury, a wtedy po kilku minutach Pani Cardenas nas opuści. A tego Pan chyba nie chce.
Nic mu nie odpowiedział. Wstał z krzesła i wrócił do sali brunetki. Nie dopuszczał do siebie myśli, że może zabić Shantillę. Nie chciał jej odłączyć od aparatury. Gdy ją zobaczył, całą bladą i nieprzytomną wiedział, że nigdy nie pozwoli jej odłączyć. Nawet jeśli nikt nie dawałby już nadziei na jej przeżycie, nawet gdyby mijały lata, od nie pozwoli jej odłączyć. On zawsze będzie miał nadzieje, że ona to przezwycięży, że przezwyciężą to razem.
-Nie bój się, będę z Tobą. Przetrwamy to razem.
Pocałował jej dłoń. Był bezsilny. Nie mógł nic zrobić, w żaden sposób nie mógł jej pomóc. Z tej bezsilności czuł, że zaraz znów napadnie go atak płaczu i paniki.Znów był bardzo bliski. Zdążył się jednak powstrzymać. Postanowił być twardy. Dla niej.
{}{}{}*{}{}{}
Trener zrozumiał, że nie może przyjść na trening. Na szczęście zbliżała się przerwa zimowa.
Całe następne dwa tygodnie spędził przy łóżku dziewczyny opowiadając jej wszystko co teraz dzieje się na świecie. Opowiadał jej o odwiedzinach ich znajomych. Była tutaj niemal cała drużyna, wszyscy bliscy koledzy Marca i Shantilli. To były jedyne chwile, kiedy Marc mógł z kimś normalnie porozmawiać, normalnie, czyli on pyta, druga osoba odpowiada.
-Jak się trzymasz?
Do sali wszedł Cristian trzymając papierową reklamówkę.
-Nie wiem...
Spojrzał na nadal śpiącą brunetkę.
-Słuchaj, może wyjdziesz stąd? Dwa tygodnie siedzisz przy niej bez przerwy, oszalejesz w końcu...
Usiadł obok przyjaciela i położył reklamówkę na podłogę.
-Nie mogę jej samej zostawić. Obiecałem jej, że przy niej będę...
-Marc! Bredzisz już. Choć, przewietrzysz się, jej nic nie będzie. Ma tutaj opiekę.
-Nie mogę...
-Za dwa dni wznawiamy treningi... Wiesz, że jak nie przyjdziesz, trener wyciągnie wnioski? Możesz stracić miejsce w pierwszej jedenastce
-Wiem. Ale nie zostawię jej. Ona jest dla mnie ważniejsza niż piłka. Dla niej, mogę nawet z niej zrezygnować.
Ani razu nie spojrzał na Hiszpana. Cały czas siedział i wpatrywał się w nieruchomą brunetkę.
-Nic Ci nie przetłumaczę?
-Nie.
Odetchnął głęboko. Marc jest bardzo uparty. Gdy tylko sobie coś postanowi, tak musi być. Poza tym sam też miał dziewczynę. Wiedział, jak bardzo można stracić dla kogoś głowę. Sam nie mógł sobie wyobrazić, jak zachowałby się na miejscu Marca. Mimo tego, że wiedział, że to może się dla niego źle skończyć, postanowił go wspierać. Chciał, żeby chociaż w nim czuł wsparcie. Bo przecież byli przyjaciółmi.
-Masz tutaj jakieś jedzenie i ciuchy. Lorena przygotowała.
Położył reklamówkę na nocnej szafce.
-Jak ona się trzyma?
Pierwszy raz spojrzał na Tello.
-Dobrze, ale już jej coraz ciężej. Ale to jeszcze tylko kilka tygodni.
-Niedługo będziecie pełną rodziną...
Wyszeptał.
Cristian oświadczył się Lorenie. Postanowili, że gdy tylko dziecko się urodzi, wezmą ślub. Bartra miał jednak rację, wszystkie dziewczyny marzą o ślubie.
Rozmawiali jeszcze przez kilkanaście minut. Cris musiał już wracać do Loreny, która została sama w mieszkaniu.
{}{}{}*{}{}{}
Mijały dni, a nic nie zapowiadało tego, że Shantilla się obudzi. Nadal leżała podpięta i nic więcej. Po prostu spała. Śniła...
-Panie Bartra.
Do sali wszedł lekarz.
-Tutaj jest kilka rzeczy Pańskiej narzeczonej. Między innymi pierścionek i rzeczy, które były w samochodzie. Oddaje je w pańskie ręce.
Wziął to ręki mały karton przyozdobiony w kolorowe naklejki i różne słowa. Wiedział co tam jest w środku. Dobrze wiedział o prowadzeniu pamiętnika przez brunetkę i albumu. Jednak do tego pierwszego nigdy nie zajrzał. Shanti nie wyrażała na to zgody. To było dla niej bardzo osobiste. Nawet Marc, z którym była bardzo blisko nie miał prawa tego przeczytać. Dlatego też, gdy tylko chwycił go w rękę, od razu odłożył na bok. Wiedział, że Shanti nie chciałaby, żeby przeczytał jej myśli. Następne co wyciągnął, był pierścionek. Schował go do kieszeni od spodni. Nie chciał, by tutaj się zgubił. Liczył na to, że za dwa, ewentualnie pięć dni znów będzie mógł być na palcu tej właściwiej osoby. Album. Pierwsza strona jak w nim była to napis Głupota się jednak przyciąga Shanti&Marc i kilka naklejek. Oczywiście w prawym górnym rogu znajdował się tradycyjny uśmiech Marca.
Jakie było pierwsze zdjęcie tej dwójki? Było zrobione w lesie. Marc leżał na ziemi, cały brudny od błota, w które wpadł pchając samochód, który akurat w takim momencie postanowił się zepsuć. Shanti wykorzystując ten upadek wtedy jeszcze tylko swojego kolegi wyciągnęła szybko telefon i zrobiła sobie zdjęcie z leżącym Marcem w tle. To zdjęcie idealnie wyjaśnia, dlaczego taki a nie inny napis pojawił się na pierwszej stronie. Oni nie byli do końca normalni. A gdy spotykali się razem, to słowo w ogóle nie istniało. I tak jest do teraz. Nie chciał, by to się skończyło...
Następne niemal tysiąc zdjęć to każdy dzień z ich wspólnego życia starannie opisany przez Shanti lub Marca. Dodawali do albumu też swoje przemyślenia o tej drugiej osobie, odczucia co do spędzonego dnia. Kiedyś to będzie wspaniała pamiątka.
---------------------
Witam ^^
Smutny rozdział, nie sądzicie? :C
Ale już niedługo powinno być bardziej pozytywnie.
Gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, bo zapomniałam mu przesłać linka, to tutaj macie mój nowy blog:
http://niemiecki-koszmar.blogspot.com/ THIAAGO <3 :D
Dobra, wystarczy na dziś, dobranoc, żegnam, cześć !
sobota, 15 lutego 2014
Rozdział drugi
Noc spędzili razem w mieszkaniu Cardenas. Chcieli godnie pożegnać jej mieszkanie. Tylko żeby później z tego dzieci nie było....
Otworzyła swoje duże, czarne oczy.
Coś jej mówiło, żeby nie wychodzić dziś z łóżka, jakby jakieś przeczucie... Bzdury, po prostu jest dzisiaj beznadziejna pogoda. Pada deszcz, niebo jest zachmurzone. W taką pogodę, chyba nikomu nie chce się wychodzić z łóżka. Cieplutkiego, wygodnego łóżeczka, które aż prosi się, by poleżeć w nim jeszcze minutkę, dwie, ewentualnie całe przedpołudnie.
Ale hola! Nie można całe życie leniuchować. Z uśmiechem na twarzy podniosła się z łóżka. W jej dawnej sypialni nie zostało już nic po za łóżkiem i pustą szafą. Wszystko jest już w domu Marca.
Na kanapie w salonie przyszykowała sobie ciuchy na dzisiejszy dzień i rzeczy potrzebne do porannej toalety. Wzięła szybki, orzeźwiający prysznic, pomalowała się, umyła zęby, ubrała. Rozczesała swoje długie, czarne włosy po czym związała je w luźny kok na czubku głowy.
Ubrana w czarne jeansy, adidasy i meczową koszulkę Barcelony z numerem 15 i napisem Shanti wyszła z łazienki zabierając z niej wszystko co będzie jej niezbędne w domu swojego narzeczonego.
Na kuchennym blacie stał jeszcze jeden karton. Był w nim album i zeszyt, z którymi brunetka nigdy się nie rozstawała. Album, w którym upamiętniała każdy dzień spędzony z Marcem. Zawsze znajdowała czas, by zrobić choć jedno zdjęcie dziennie, podpisać je i dać to albumu. Znajdowało się tam już 872 zdjęcia. Całe dwa lata i cztery miesiące razem. A zeszyt, to jej pamiętnik. Pamiętnik, w którym zapisuje wszystko. Gdyby tak dokładnie go przeczytać, również między wierszami, to można by było ją poznać na wylot. W tym zeszycie była zapisana prawdziwa Shanti.
Zauważyła małą, żółtą karteczkę, która delikatnie leżała na blacie, od razu domyśliła się, że to Marc, nawet bez przeczytania jednego słowa. On zawsze w rogu kartki rysował duży uśmiech, tak zrobił też i tym razem. Od razu rzucał się w oczy. Był tam też napis <Miłego dnia :*>. Dzięki temu drobiazgowi, na pewno będzie lepszy.
Po kilku minutach w kartonie leżała już szczoteczka do zębów, pasta, cała reszta do porannej toalety łącznie z piżamą. Włożyła jeszcze do pamiętnika kartkę napisaną przez Marca.
Zamknęła karton i ostatni raz rozejrzała się po domu. Dzisiaj po południu ma wprowadzić się tutaj nowa rodzina.
Gdy zamykała okna w sypialni, usłyszała dzwonek u drzwi. Pierwsze myśl-Marc. Z powodu beznadziejnej pogody wcześniej skończył się trening, nie ma kluczy więc dzwoni. Jednak to nie był on.
-Dzień dobry...?
Otworzyła drzwi i niepewnie powiedziała, gdy jej oczom ukazała się blondynka z torbą przewieszoną przez ramię.
-Dzień dobry. Ja jestem Rebeca, kupiłam od Pani mieszkanie.
Przedstawiła się podając rękę.
-Tak, miała chyba Pani być po południu z tego co pamiętam.
-Tak, wiem. Mam nadzieję, że to nie problem, że pojawiłam się wcześniej?
Miała inny wybór niż ją wpuścić? W sumie, to już jej mieszkanie, po za tym i tak miała wychodzić.
-To w takim razie pokaże Pani mieszkanie.
Nie było ono duże. Kuchnia, łazienka, salon i trzy pokoje. Taki standard, ale jak za tą cenę, to bardzo się opłaca.
Po kilku minutach pożegnała się z Rebecą , wzięła karton, ostatni raz sprawdziła czy wszystko zabrała i po zostawieniu kluczy na kuchennym blacie wyszła z poczuciem ulgi z mieszkania. Cieszyła się, że w końcu zamieszka z Bartrą. Tak długo na to czekała.
I ten jej piękny samochód... Rdza była wszędzie. Żeby zamknąć drzwi trzeba było tak trzasnąć, że aż szyba drgnęła. Usiadła za kierownicą. Zawsze bała się jeździć tym gratem. Ale nie miała takiego tupetu, żeby prosić Marca o nowy samochód. Dobrze wie, że go na to stać. Ale nie chce być od niego zależna. Nie po to znalazła pracę, by wyciągać od niego pieniądze. Już wystarczy to, że będzie u niego mieszkała. Wystarczająco dużo dla niej robi, a to dopiero początek.
Zapięła naderwane pasy, mocno włożyła kluczyk, by odpalić. Inaczej nawet by nie wszedł. Ach te nowoczesne samochody...
Zaraz po przekręceniu kluczyka, trzeba było szybko dodać gazu, inaczej by zgasł. Gdy już obroty się ustabilizowały wcisnęła sprzęgło i wbiła jedynkę. Było słychać tylko głośny zgrzyt, tak, zepsuta skrzynia biegów. Ruszyła. Najgorsze już za nią. Teraz tylko błaga, by nie stała na światłach, bo gdy się zatrzyma, może już nie ruszyć. No, jakoś przejedzie te trzydzieści kilometrów.
{}{}{}*{}{}{}
Deszcz lał się strumieniami, wycieraczki ledwo nadarzały zbierać wodę.
To była chyba jedyna część samochodu, która działała dobrze.
Znów wróciło do niej to przeczucie, że lepiej było zostać w łóżku. Wróżka jakaś, czy coś?
Stała na światłach. Właśnie tego się bała. Cały czas tylko szeptała pod nosem <nie zgaśnij, nie zgaśnij> Jej prośby zostały wysłuchane. Spojrzała na sygnalizację świetlną. Właśnie zapaliło się zielone. Delikatnie puściła sprzęgło i ruszyła. Bez żadnych grzmotów, bez niczego! Ruszył, jakby był w stu procentach sprawny. Miała zamiar skręcić w prawo, to była ostatnia prosta do domu Marca. Z lewej strony były wysokie kamienice, nic nie było widać, no ale przecież było zielone. Wyjechała na środek drogi, zaczęła skręcać kierownicą i już nic więcej nie pamięta...
{}{}{}*{}{}{}
Trening skończył się chwilę po trzynastej. Jak zwykle odświeżenie się i cała reszta. Gdy stał pod prysznicem usłyszał wołanie Cristiana.
-Bartra! Telefon Ci cały czas dzwoni!
-To sprawdź kto to!
Cristian wyciągnął komórkę Bartry z torby treningowej i spojrzał na wyświetlacz.
-Prywatny!
-To zostaw! Nich dzwoni.
W spokoju dokończył kąpiel. Owinął biały ręcznik wokół swoich bioder i z mokrymi włosami wyszedł spod prysznica.
-A jak to coś ważnego?
Zaczął Tello widząc wychodzącego przyjaciela.
-Jak ważne, to zadzwoni jeszcze raz. A po za tym, to nie odbieram od prywatnych.
Zaczął suszyć całe swoje ciało.
-I jak? Oświadczyłeś się Lorenie?
Spojrzał na Cristiana wiążącego buty.
-Dzisiaj mam zamiar.
Wyciągnął z kieszeni pudełeczko i otworzył je. Piękny, duży pierścionek z diamentem czy jakimś innym brylantem.
Po piętnastu minutach był już gotowy do wyjścia. Znów ostatni opuszczali obiekt sportowy. Zawsze ostatni przychodzą i ostatni z niego wychodząc.
-Dziś Shantilla się wprowadza już na stałe do Ciebie?
Stali przy samochodzie i rozmawiali.
-Tak. Już powinna u mnie być. Fajnie będzie.
Otworzył drzwi od samochodu. Deszcz przestał już padać, powoli wychodziło słońce.
-Wiesz...
Jego wypowiedź przerwał dzwoniący telefon. Znów ten prywatny numer.
-No dobra, odbiorę, tyle razy się już próbował dodzwonić...
Nacisnął zieloną słuchawkę i przyłożył komórkę do lewego ucha.
<Halo?>
<Pan Bartra?>
<Tak? Kto mówi?>
<Doktor Joseph de Fetti. Pańska narzeczona miała wypadek. Proszę przyjechać do szpitala miejskiego, na Culetti. Tam proszę powołać się na mnie.>
Nie zwracał teraz uwagi na nic. Zapomniał nawet swojej torby treningowej, która leżała przy kole samochodu. Wsiadł i w pośpiechu pojechał tam gdzie kazał lekarz. Na nic poszły wołania Tello. Po pierwsze chciał mu oddać torbę, a po drugie mieli wracać razem. A ten odebrał i pojechał. Nie miał pojęcia co mogło się stać. Wziął jego torbę i zaczął iść w stronę domu zastanawiając się, co mogło się stać, że z taką przerażoną miną i tak szybko gdzieś pojechał.
{}{}{}*{}{}{}
W szpitalu był już po kilku minutach.
Nie zwracał uwagi na światła, na znaki. Na nic. Teraz w jego głowie była tylko Shantilla, nic i nikt więcej. Nie wiedział co jej jest, w jakim stanie leży, nie widział jak poważny był ten wypadek... Nie wiedział, czy jeszcze żyje...
-Przepraszam, ja szukam doktora Josepha..Josepha.. Kurwa nie pamiętam jak on się nazywa! Moja dziewczyna, narzeczona tutaj leży! Nazywa się Shantilla Cardenas Panay. Proszę mi powiedzieć gdzie ona jest!
Mówił przerażony do recepcjonistki. Ruda pani po czterdziestce tylko zajrzała do komputera.
-Sala operacyjna, drugie piętro na końcu korytarza w prawo, sala 239.
Czym sił w nogach pobiegł na drugie piętro. Nie czekał nawet na windę. Stanął pod białymi drzwiami z napisem Blok operacyjny, wstęp wzbroniony. Prosimy o ciszę.
Było bardzo cicho. Za cicho. Usiadł na krześle niedaleko drzwi i schował twarz w dłoniach. W głowie miał już najgorsze scenariusze. Bał się, że więcej jej nie zobaczy, że już nigdy więcej nie usłyszy jej słodkiego głosu, nie poczuje zapachu jej perfum, że już nigdy jej nie będzie przy nim. Cholernie się bał.
Przez te dwie godziny nie myślał o niczym, tylko o Shanti i o jej zdrowiu. Przez te dwie godziny nikt koło niego nie przeszedł, nikt go o niczym nie poinformował. Siedział w tej niewiedzy i był blisko postradania zmysłów.
Gdy już prawie zasypiał na niewygodnym krześle usłyszał otwierające się drzwi. Dwie pielęgniarki ciągnęły szpitalne łóżko, na którym leżała podpięta do różnych maszyn Shantilla
-Shanti!
Krzyknął i podbiegł do łóżka. Wyglądała tak niewinnie, jakby spała. Gdyby nie to, że miała bandaż na głowie i poharatane policzki, można by było pomyśleć, że nic jej nie jest, ale tak nie było.
-Proszę ją zostawić!
Krzyknęła pielęgniarka i zabrała łóżko jak najszybciej do jednej z sal.
-Pan Bartra?
Usłyszał swoje nazwisko za plecami. Odwrócił się i ujrzał lekarza. Jego biały fartuch był cały brudny od krwi, był dosłownie czerwony. O jego mimice twarzy też nie można zbyt wiele dobrego powiedzieć. Podkrążone oczy i smutno opuszczone usta mówiły same za siebie. Jest źle, jest bardzo źle.
-Tak. Co jej jest?! Ona żyje?
-Proszę za mną.
Lekarz wszedł na piętro wyżej. Weszli do jego gabinetu.
-Proszę usiąść.
Wskazał na białe krzesło przy drewnianym biuru na którym było pełno różnych papierów. Szafki też były zastawione segregatorami i różnymi zeszytami.
Marc usiadł tak jak lekarz kazał. Próbował choć trochę się uspokoić, lecz łzy, które co chwile napływały mu do oczu bardzo ciężko było mu powstrzymać.
-Panie Bartra.
Lekarz ściągnął brudny fartuch i wrzucił do kosza. Podszedł do umywalki i umył ręce. Po paru chwilach usiadł na przeciwko zdenerwowanego piłkarza i położył złożone ręce na blacie biurka.
-Kim Pan jest dla poszkodowanej?
-Chłopakiem. Znaczy narzeczonym. Zaręczyliśmy się kilka dni temu.
Nerwowo przełknął ślinę. Lekarz tylko poprawił okulary, który miał na nosie.
-Z Panną Cardenas jest źle. Powiedziałbym, że nawet bardzo.
Aż serce podeszło mu do gardła. Nie miał pojęcia co ma o tym wszystkim myśleć. Najchętniej położyłby się gdzieś teraz, lub usiadł w kącie i zaczął płakać. Płakać jak małe dziecko. W tym momencie był tego bardzo bliski.
Otworzyła swoje duże, czarne oczy.
Coś jej mówiło, żeby nie wychodzić dziś z łóżka, jakby jakieś przeczucie... Bzdury, po prostu jest dzisiaj beznadziejna pogoda. Pada deszcz, niebo jest zachmurzone. W taką pogodę, chyba nikomu nie chce się wychodzić z łóżka. Cieplutkiego, wygodnego łóżeczka, które aż prosi się, by poleżeć w nim jeszcze minutkę, dwie, ewentualnie całe przedpołudnie.
Ale hola! Nie można całe życie leniuchować. Z uśmiechem na twarzy podniosła się z łóżka. W jej dawnej sypialni nie zostało już nic po za łóżkiem i pustą szafą. Wszystko jest już w domu Marca.
Na kanapie w salonie przyszykowała sobie ciuchy na dzisiejszy dzień i rzeczy potrzebne do porannej toalety. Wzięła szybki, orzeźwiający prysznic, pomalowała się, umyła zęby, ubrała. Rozczesała swoje długie, czarne włosy po czym związała je w luźny kok na czubku głowy.
Ubrana w czarne jeansy, adidasy i meczową koszulkę Barcelony z numerem 15 i napisem Shanti wyszła z łazienki zabierając z niej wszystko co będzie jej niezbędne w domu swojego narzeczonego.
Na kuchennym blacie stał jeszcze jeden karton. Był w nim album i zeszyt, z którymi brunetka nigdy się nie rozstawała. Album, w którym upamiętniała każdy dzień spędzony z Marcem. Zawsze znajdowała czas, by zrobić choć jedno zdjęcie dziennie, podpisać je i dać to albumu. Znajdowało się tam już 872 zdjęcia. Całe dwa lata i cztery miesiące razem. A zeszyt, to jej pamiętnik. Pamiętnik, w którym zapisuje wszystko. Gdyby tak dokładnie go przeczytać, również między wierszami, to można by było ją poznać na wylot. W tym zeszycie była zapisana prawdziwa Shanti.
Zauważyła małą, żółtą karteczkę, która delikatnie leżała na blacie, od razu domyśliła się, że to Marc, nawet bez przeczytania jednego słowa. On zawsze w rogu kartki rysował duży uśmiech, tak zrobił też i tym razem. Od razu rzucał się w oczy. Był tam też napis <Miłego dnia :*>. Dzięki temu drobiazgowi, na pewno będzie lepszy.
Po kilku minutach w kartonie leżała już szczoteczka do zębów, pasta, cała reszta do porannej toalety łącznie z piżamą. Włożyła jeszcze do pamiętnika kartkę napisaną przez Marca.
Zamknęła karton i ostatni raz rozejrzała się po domu. Dzisiaj po południu ma wprowadzić się tutaj nowa rodzina.
Gdy zamykała okna w sypialni, usłyszała dzwonek u drzwi. Pierwsze myśl-Marc. Z powodu beznadziejnej pogody wcześniej skończył się trening, nie ma kluczy więc dzwoni. Jednak to nie był on.
-Dzień dobry...?
Otworzyła drzwi i niepewnie powiedziała, gdy jej oczom ukazała się blondynka z torbą przewieszoną przez ramię.
-Dzień dobry. Ja jestem Rebeca, kupiłam od Pani mieszkanie.
Przedstawiła się podając rękę.
-Tak, miała chyba Pani być po południu z tego co pamiętam.
-Tak, wiem. Mam nadzieję, że to nie problem, że pojawiłam się wcześniej?
Miała inny wybór niż ją wpuścić? W sumie, to już jej mieszkanie, po za tym i tak miała wychodzić.
-To w takim razie pokaże Pani mieszkanie.
Nie było ono duże. Kuchnia, łazienka, salon i trzy pokoje. Taki standard, ale jak za tą cenę, to bardzo się opłaca.
Po kilku minutach pożegnała się z Rebecą , wzięła karton, ostatni raz sprawdziła czy wszystko zabrała i po zostawieniu kluczy na kuchennym blacie wyszła z poczuciem ulgi z mieszkania. Cieszyła się, że w końcu zamieszka z Bartrą. Tak długo na to czekała.
I ten jej piękny samochód... Rdza była wszędzie. Żeby zamknąć drzwi trzeba było tak trzasnąć, że aż szyba drgnęła. Usiadła za kierownicą. Zawsze bała się jeździć tym gratem. Ale nie miała takiego tupetu, żeby prosić Marca o nowy samochód. Dobrze wie, że go na to stać. Ale nie chce być od niego zależna. Nie po to znalazła pracę, by wyciągać od niego pieniądze. Już wystarczy to, że będzie u niego mieszkała. Wystarczająco dużo dla niej robi, a to dopiero początek.
Zapięła naderwane pasy, mocno włożyła kluczyk, by odpalić. Inaczej nawet by nie wszedł. Ach te nowoczesne samochody...
Zaraz po przekręceniu kluczyka, trzeba było szybko dodać gazu, inaczej by zgasł. Gdy już obroty się ustabilizowały wcisnęła sprzęgło i wbiła jedynkę. Było słychać tylko głośny zgrzyt, tak, zepsuta skrzynia biegów. Ruszyła. Najgorsze już za nią. Teraz tylko błaga, by nie stała na światłach, bo gdy się zatrzyma, może już nie ruszyć. No, jakoś przejedzie te trzydzieści kilometrów.
{}{}{}*{}{}{}
Deszcz lał się strumieniami, wycieraczki ledwo nadarzały zbierać wodę.
To była chyba jedyna część samochodu, która działała dobrze.
Znów wróciło do niej to przeczucie, że lepiej było zostać w łóżku. Wróżka jakaś, czy coś?
Stała na światłach. Właśnie tego się bała. Cały czas tylko szeptała pod nosem <nie zgaśnij, nie zgaśnij> Jej prośby zostały wysłuchane. Spojrzała na sygnalizację świetlną. Właśnie zapaliło się zielone. Delikatnie puściła sprzęgło i ruszyła. Bez żadnych grzmotów, bez niczego! Ruszył, jakby był w stu procentach sprawny. Miała zamiar skręcić w prawo, to była ostatnia prosta do domu Marca. Z lewej strony były wysokie kamienice, nic nie było widać, no ale przecież było zielone. Wyjechała na środek drogi, zaczęła skręcać kierownicą i już nic więcej nie pamięta...
{}{}{}*{}{}{}
Trening skończył się chwilę po trzynastej. Jak zwykle odświeżenie się i cała reszta. Gdy stał pod prysznicem usłyszał wołanie Cristiana.
-Bartra! Telefon Ci cały czas dzwoni!
-To sprawdź kto to!
Cristian wyciągnął komórkę Bartry z torby treningowej i spojrzał na wyświetlacz.
-Prywatny!
-To zostaw! Nich dzwoni.
W spokoju dokończył kąpiel. Owinął biały ręcznik wokół swoich bioder i z mokrymi włosami wyszedł spod prysznica.
-A jak to coś ważnego?
Zaczął Tello widząc wychodzącego przyjaciela.
-Jak ważne, to zadzwoni jeszcze raz. A po za tym, to nie odbieram od prywatnych.
Zaczął suszyć całe swoje ciało.
-I jak? Oświadczyłeś się Lorenie?
Spojrzał na Cristiana wiążącego buty.
-Dzisiaj mam zamiar.
Wyciągnął z kieszeni pudełeczko i otworzył je. Piękny, duży pierścionek z diamentem czy jakimś innym brylantem.
Po piętnastu minutach był już gotowy do wyjścia. Znów ostatni opuszczali obiekt sportowy. Zawsze ostatni przychodzą i ostatni z niego wychodząc.
-Dziś Shantilla się wprowadza już na stałe do Ciebie?
Stali przy samochodzie i rozmawiali.
-Tak. Już powinna u mnie być. Fajnie będzie.
Otworzył drzwi od samochodu. Deszcz przestał już padać, powoli wychodziło słońce.
-Wiesz...
Jego wypowiedź przerwał dzwoniący telefon. Znów ten prywatny numer.
-No dobra, odbiorę, tyle razy się już próbował dodzwonić...
Nacisnął zieloną słuchawkę i przyłożył komórkę do lewego ucha.
<Halo?>
<Pan Bartra?>
<Tak? Kto mówi?>
<Doktor Joseph de Fetti. Pańska narzeczona miała wypadek. Proszę przyjechać do szpitala miejskiego, na Culetti. Tam proszę powołać się na mnie.>
Nie zwracał teraz uwagi na nic. Zapomniał nawet swojej torby treningowej, która leżała przy kole samochodu. Wsiadł i w pośpiechu pojechał tam gdzie kazał lekarz. Na nic poszły wołania Tello. Po pierwsze chciał mu oddać torbę, a po drugie mieli wracać razem. A ten odebrał i pojechał. Nie miał pojęcia co mogło się stać. Wziął jego torbę i zaczął iść w stronę domu zastanawiając się, co mogło się stać, że z taką przerażoną miną i tak szybko gdzieś pojechał.
{}{}{}*{}{}{}
W szpitalu był już po kilku minutach.
Nie zwracał uwagi na światła, na znaki. Na nic. Teraz w jego głowie była tylko Shantilla, nic i nikt więcej. Nie wiedział co jej jest, w jakim stanie leży, nie widział jak poważny był ten wypadek... Nie wiedział, czy jeszcze żyje...
-Przepraszam, ja szukam doktora Josepha..Josepha.. Kurwa nie pamiętam jak on się nazywa! Moja dziewczyna, narzeczona tutaj leży! Nazywa się Shantilla Cardenas Panay. Proszę mi powiedzieć gdzie ona jest!
Mówił przerażony do recepcjonistki. Ruda pani po czterdziestce tylko zajrzała do komputera.
-Sala operacyjna, drugie piętro na końcu korytarza w prawo, sala 239.
Czym sił w nogach pobiegł na drugie piętro. Nie czekał nawet na windę. Stanął pod białymi drzwiami z napisem Blok operacyjny, wstęp wzbroniony. Prosimy o ciszę.
Było bardzo cicho. Za cicho. Usiadł na krześle niedaleko drzwi i schował twarz w dłoniach. W głowie miał już najgorsze scenariusze. Bał się, że więcej jej nie zobaczy, że już nigdy więcej nie usłyszy jej słodkiego głosu, nie poczuje zapachu jej perfum, że już nigdy jej nie będzie przy nim. Cholernie się bał.
Przez te dwie godziny nie myślał o niczym, tylko o Shanti i o jej zdrowiu. Przez te dwie godziny nikt koło niego nie przeszedł, nikt go o niczym nie poinformował. Siedział w tej niewiedzy i był blisko postradania zmysłów.
Gdy już prawie zasypiał na niewygodnym krześle usłyszał otwierające się drzwi. Dwie pielęgniarki ciągnęły szpitalne łóżko, na którym leżała podpięta do różnych maszyn Shantilla
-Shanti!
Krzyknął i podbiegł do łóżka. Wyglądała tak niewinnie, jakby spała. Gdyby nie to, że miała bandaż na głowie i poharatane policzki, można by było pomyśleć, że nic jej nie jest, ale tak nie było.
-Proszę ją zostawić!
Krzyknęła pielęgniarka i zabrała łóżko jak najszybciej do jednej z sal.
-Pan Bartra?
Usłyszał swoje nazwisko za plecami. Odwrócił się i ujrzał lekarza. Jego biały fartuch był cały brudny od krwi, był dosłownie czerwony. O jego mimice twarzy też nie można zbyt wiele dobrego powiedzieć. Podkrążone oczy i smutno opuszczone usta mówiły same za siebie. Jest źle, jest bardzo źle.
-Tak. Co jej jest?! Ona żyje?
-Proszę za mną.
Lekarz wszedł na piętro wyżej. Weszli do jego gabinetu.
-Proszę usiąść.
Wskazał na białe krzesło przy drewnianym biuru na którym było pełno różnych papierów. Szafki też były zastawione segregatorami i różnymi zeszytami.
Marc usiadł tak jak lekarz kazał. Próbował choć trochę się uspokoić, lecz łzy, które co chwile napływały mu do oczu bardzo ciężko było mu powstrzymać.
-Panie Bartra.
Lekarz ściągnął brudny fartuch i wrzucił do kosza. Podszedł do umywalki i umył ręce. Po paru chwilach usiadł na przeciwko zdenerwowanego piłkarza i położył złożone ręce na blacie biurka.
-Kim Pan jest dla poszkodowanej?
-Chłopakiem. Znaczy narzeczonym. Zaręczyliśmy się kilka dni temu.
Nerwowo przełknął ślinę. Lekarz tylko poprawił okulary, który miał na nosie.
-Z Panną Cardenas jest źle. Powiedziałbym, że nawet bardzo.
Aż serce podeszło mu do gardła. Nie miał pojęcia co ma o tym wszystkim myśleć. Najchętniej położyłby się gdzieś teraz, lub usiadł w kącie i zaczął płakać. Płakać jak małe dziecko. W tym momencie był tego bardzo bliski.
środa, 12 lutego 2014
Rozdział pierwszy
Zastanawiałeś się kiedyś, jakby to było zacząć od początku? Z całkowicie nową kartą? Bez żadnych wspomnień, bez żadnych spraw, które by nas jeszcze przytrzymywały? Zacząć tak, jakby wcześniejsza przeszłość w ogóle nie istniała? Jest to możliwe? Jej się udało. Lecz niestety, nie wszyscy mieli takie szczęście...
{}{}{}*{}{}{}
Biały, betonowy płot z ramami z metalowej siatki otacza podwórze trzymając w ryzach dwupoziomowy, biały dom z szarymi akcentami. Duże, czerwone przesuwne drzwi w środkowej części otwierają się z lewej lub z prawej strony. Chociaż większość wnętrza jest utrzymana w bieli, szarość i czerń, maźnięcia czerwienią spajają wszystkie pokoje. Czerwone kafle pod szafkami pojawiają się w kuchni, a czerwone krzesło komputerowe można znaleźć w gabinecie. Również w salonie zagościły czerwone akcenty – poduszki, koce i krzesła. Obok schodów stoi manekin ubrany w pomysłową sukienkę z gazet. W pozostałych obszarach można zaobserwować subtelne nawiązanie do czerwieni oraz pragnienie abstrakcji. To imponujące dzieło, jest wymysłem samego właściciela. Kiedyś przyśnił mu się dom. Piękny, idealny dom. Za wszelką cenę chciał, by kiedyś należał do niego. On zawsze dąży do celu, nigdy się nie poddaje. Słowo porażka nie jest mu znane. Dlatego teraz może cieszyć się widokiem tego domu codziennie. Gdy tylko otwiera swoje zielone oczy widzi to cudo. Cudo, które sobie wyśnił.
{}{}{}*{}{}{}
Krzątał się od łazienki do sypialni, które przedzielała tylko biała ściana i przygotowywał się do wyjścia. Właściwie, to nie potrzebował dużo, by wyglądać tak jak zawsze wygląda-oszałamiająco. Poranna toaleta połączona z śpiewaniem pod prysznicem, dobranie odpowiedniego stroju, najczęściej ciemne jeansy do tego koszulka zwykle z jakiś rysunkiem, lub śmiesznym napisem, trampki ewentualnie adidasy i bluza z kapturem z herbem FC BARCELONY na piersi.
Praktycznie każdy poranek wygląda tak samo. Po przygotowaniu swojego wyglądu zewnętrznego, otwierał drzwi balkonowe, by sypialnia wywietrzyła się po nocy. Później pora na śniadanie. Bo przecież jest to najważniejszy posiłek dnia. Ma to szczęście, że nie je go sam. Jego najwierniejsza towarzyszka jest zawsze przy nim. Nina- buldog angielski. Jest to najwspanialsze stworzenie, najwspanialsze zwierze, jakie kiedykolwiek się urodziło i jakie kiedykolwiek się urodzi, tak przynajmniej sądzi dumny właściciel czworonoga. Są nierozłączni już blisko rok. A zaczęło się tak niewinnie. Druga, bardzo ważna dla niego osoba dała mu do zrozumienia, że jest mało odpowiedzialny. Że powinien posiadać coś, co będzie potrzebowało jego codziennej troski, opieki. Dokładnie tak samo jak dziecko. Pies był w jego sytuacji najlepszym rozwiązaniem. Zaczął przeszukiwać internet w celu znalezienia idealnej rasy pupila dnia siebie.
Gdy tylko wyskoczyła mu reklama z hodowlą buldogów angielskich nie zastanawiał się ani chwili! Nie robiło mu nawet różnicy to, że hodowla ta jest ponad sto kilometrów od jego miejsca zamieszkania. Jak już wspomniałam, dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. Wsiadł w samochód i pojechał po swojego przyszłego towarzysza życia. Jak się stało, że wybrał akurat Ninę, a nie jakiegoś innego szczeniaczka? Ta psina chodziła za nim cały czas. Dosłownie. Gdy chodził po pomieszczeniu i oglądał szczeniaki, a opiekunka opowiadała mu wszystko co powinien wiedzieć o tej rasie, przyszła Nina nie odstępowała go na krok. I tak jest do teraz. Zżyli się ze sobą tak bardzo, że zabiera ją nawet na treningi. Jest jego oczkiem w głowie. Czasami poświęca jej większą uwagę niż kochanej osobie. Każda normalna dziewczyna zdenerwowałaby się, gdyby jej chłopak wolał wyjść z psem na spacer niż z nią na zakupy, lub gdziekolwiek. On naprawdę dobrze trafił. Nie dość, że nie robi z tego problemu, bo w sumie jakby to wyglądało? Sama kazała mu kupić psa, a teraz miałaby go dość. Coś nie tak.
Zjadł śniadanie, włożył brudny talerz i szklankę do zmywarki. Przy lodówce stały dwie, małe blaszane miseczki w kolorach bordowych i granatowych. Nasypał do jednej karmy, a do drugiej nadal wody.
-Nina!
Włożył paczkę z karmą do szafki, a kluczyki które leżały na lodówce włożył do prawej kieszeni spodni. Pies gdy tylko usłyszał głos właściciela od razu do niego przyszedł i zaczął skakać mu po nogach.
-Bądź grzeczna, wracam wieczorem.
Pocałował psa w pyszczek i chwycił w rękę torbę treningową, która leżała przed drzwiami wejściowymi na schodach.
-Nie rozwal domu Nina!
Zamknął za sobą drzwi i poszedł do garażu. Stało tam czarne Audi Q7. Zajął miejsce kierowcy, zapiął pasy i dopalił silnik. Zanim ruszył, wyciągnął jeszcze komórkę. Zaczął klikać na bezdotykowym ekranie swojego smartfona. <Cześć skarbie. Jak się spało? Po treningu przyjadę do Ciebie po resztę rzeczy. Spakowałaś już wszystko? Kocham Cię> Wysłał pod numer z nazwą Mój cud :*. Tak, to był jego osobisty cud. Największy, najwspanialszy jaki mógł go spotkać. A miał na imię Shantilla.
{}{}{}*{}{}{}
Jak prawie co ranek, całą drużyną spotykali się na bocznym stadionie zaraz obok Camp Nou w celu doskonalenia swoich umiejętności.
-No Bartra! To kiedy możemy spodziewać się zaproszenia na ślub?
Pytania zasypały go od razu gdy tylko jego noga stanęła w szatni.
-Ty Cristian to chyba w ogóle nie dostaniesz. Nie potrzebuję niedorozwojów na swoim ślubie.
Uderzył napastnika lekko w ramię i podszedł do swojej szafki z numerem 15.
-Ale przyjęła Twoje oświadczyny?
Kontynuował Hiszpan.
-A czemu miałaby odmówić?
Ściągnął koszulkę z napisem I'm fucking perfekt, you know, którą dostał od swojej narzeczonej i założył koszulkę treningową.
-No wiesz, jesteś głupi. Nie wiem, co ona w Tobie widzi...
Cristian lekko się uśmiechnął i stał wpatrzony w bruneta, który właśnie wiązał buty.
-Ja przynajmniej nie bałem się zapytać, czy zostanie moją żoną, a nie tak jak ty. Lorena zaraz rodzi, a ty nic.
Wstał z ławki.
-Postanowiliśmy, że nie weźmiemy ślubu, przynajmniej w najbliższym czasie.
W szatni byli już tylko oni. Reszta drużyny posłusznie biegała pierwsze kółka.
-Ja czegoś takiego nie rozumiem... Wiem, że ślub właściwie nic nie zmienia. Poza obrączką na palcu i zmianą w papierach. Ale moim zdaniem, skoro wiesz, że to ta jedyna, że chcesz z nią spędzić resztę życia, a w Waszym przypadku macie córeczkę w drodze, to powinniście wziąć ślub. I być taką pełną, normalną rodziną...
Przebrani i gotowi do treningu szli w stronę murawy.
-Jak sam powiedziałeś, to nic nie zmienia, tylko papier. Więc po co ten cały szał? I zamieszanie przy tym towarzyszące?
-Nie wiesz, że każda dziewczyna chce to przeżyć? Dla Ciebie to może nic, ale Lorena pewnie marzy by stanąć z Tobą na ślubnym kobiercu.
-Gdyby tak było, to powiedziałaby mi.
-Serio? Serio kurwa?
Podniósł lekko górną wargę do góry i wykrzywił brwi na oznakę zdziwienia.
-Przecież dziewczyny nigdy nie mówią czego chcą. Jeszcze tego nie zauważyłeś? Trzeba się namęczyć, by zgadnąć co chodzi im po głowach i czego najbardziej chcą.
-Czyli sugerujesz, że co powinienem zrobić?
Weszli na murawę. Pozostali piłkarze Blaugrany przebiegli już swoje pięć kółek i teraz się rozciągają.
-BARTRA! TELLO!
Wrzasnął trener, gdy tylko ich zobaczył.
-Dziesięć minut spóźnienia! Na trening, który i tak był opóźniony o piętnaście minut! Łącznie dwadzieścia pięć minut!
-O, widzę, że trener jest dobry z matmy.
Zaśmiał się Tello.
-Cristian! Radzę Ci nie być takim dowcipnym, bo to może się dla Ciebie źle skończyć. Dwadzieścia kółek! Migiem!
Posłuszny Tello noga za nogą zaczął biegać po bocznych liniach boiska.
-A ty, Bartra, to na co czekasz?
Trener nie wyglądał na zadowolonego. Coś musiało go zdenerwować z samego rana, kto mógł być taki bezduszny?
-Ale przecież to Tello...
Chciał się tłumaczyć, by nie musieć biegać karnych kółek.
-Już, już! Tylko pamiętaj, po białych liniach biegamy..
-Inaczej od początku, tak wiem...
Mimo, że trener był bardzo miły dla swoich podopiecznych, dbał o nich, to był strasznie wymagający i trzymał się reguł. U niego nikt nie miał taryfy ulgowej. Ale może to lepiej? Dzięki takiemu wychowaniu sobie piłkarzy, nie daje im wejść sobie na głowę. Mądry Martino.
Albo Marc biega tak szybko... Nie, to Cristian niemal stał w miejscu, bo już po około dwudziestu sekundach biegli obok siebie.
-To co powinienem zrobić?
Tello wrócił do ich poprzedniej rozmowy.
-Oświadcz się jej.
-Co?!
-Ona na pewno tego chce i tylko na to czeka. A z Ciebie jest taka pizda, że nie potrafisz tego zauważyć.
Cristian tylko spuścił głowę w dół i biegł bez słowa.
-Nie bierz tego za bardzo do siebie... No ale jesteście razem już tak długo... Nie chcę Wam układać życia, czy coś w tym sensie, no ale Cris, weź sprawy w swoje ręce.
-A jak odmówi?
Spytał po cichu. Wyglądał, jakby się bał.
-Odmówi? Czy ty siebie słyszysz? Człowieku, ona po za Tobą świata nie widzi! Nosi pod sercem Twoje dziecko, a ty boisz się, że odmówi? Nie rozśmieszaj mnie...
Przez następne osiemnaście kółek niemal w ogóle nie rozmawiali. Biegli obok siebie w ciszy licząc w myślach kolejne kółka, a właściwie prostokąty, jakby nie było.
{}{}{}*{}{}{}
Następne półtorej godziny treningu minęły na ćwiczeniach siłowych. Przysiady ze sztangą na barkach, skłony tułowia w przód ze sztangą na barkach na prostych nogach to tylko nieliczne z ćwiczeń, które trener Martino dzisiaj zaplanował dla swoich "dzieci". Wymęczeni wreszcie mogli wrócić do szatni, odświeżyć się i pojechać do domu. Następny trening jutro. Jutro już regeneracyjny, na szczęście.
-Słyszałem Marc, że bierzesz ślub.
Podszedł do bruneta Gerard Pique.
-Wszyscy już to wiedzą?
Spytał wiążąc buta.
-Wiesz, takie wieści szybko się rozchodzą, gratulacje Młody!
Klepnął kolegę po fachu w ramię i wrócił do ubierania swojego umięśnionego ciała.
Ledwo od dwóch dni jest zaręczony, a już wszyscy w drużynie o tym wiedzą... Nie żeby to było jakąś wielką tajemnicą, ale kto to rozpowiedział? Oczywiście papla Tello, bo tylko on wiedział, że Marc zamierza się oświadczyć. Trzeba go nauczyć trzymać język za zębami.
{}{}{}*{}{}{}
Gdy tylko odświeżył się po treningu, pożegnał się z kolegami, którzy gratulowali mu zaręczyn. Wszyscy gratulowali, poza Valdesem.
Mówił mu, że teraz koniec z imprezami, koniec z nocnym szlajaniem się po mieście... Jednym słowem koniec z wolnością. Czy to Yolanda tak na niego działa, że ma takie zdanie o małżeństwie? Nie wiem, nie wnikam...
Gdy po ponad dziesięciu minutach monologu Valdesa na temat małżeństwa mógł w spokoju usiąść za kierownicą swojego samochodu, uśmiech sam zagościł na jego twarzy. Cieszył się, że w końcu zobaczy wybrankę swojego serca. Prawda, nie widzieli się tylko jeden dzień, ale to i tak długo. Teraz to się zmieni, ponieważ postanowili, że zamieszkają razem.
Shantilla mieszkała około trzydziestu kilometrów od domu Marca. Takie codziennie wycieczki nie były dla nich wygodne. Po pierwsze, oboje pracują, nie mają czasu by poświęcać tak dużo czasu, by do siebie przyjechać. Po drugie za bardzo nawet nie mają jak do siebie jeździć. To coś, co stoi na podjeździe przed mieszkaniem dziewczyny samochodem nie można nazwać. Kupiła go za sto euro, tylko po to by woził ją do pracy oddalonej o trzy kilometry. Nigdzie indziej nim nie jeździ, bo aż strach, jeszcze się zepsuje, stanie na środku drogi i co ona wtedy zrobi? Kompletnie nie zna się na samochodach.
Po kilkunastu minutach był już pod jej mieszkaniem. Zwykła, niczym nie wyróżniając się kamienica. Szara, coby nie ukrywać, brzydka.
Wszedł na drugie piętro.
-Kochanie! Jestem!
Zamknął za sobą drzwi i powiesił bluzę na wieszaku. W mieszkaniu już kompletnie nic nie było. Większość z rzeczy była już w domu obrońcy. Teraz na środku salonu stało kilka kartonów z ciuchami dziewczyny.
Dobra, wszystko posprzątane, pochowane w kartony, okna pootwierane, by się przewietrzyło, ale gdzie jest Shantilla?
-Shan?
Chodził po mieszkaniu i rozglądał się. Nigdzie jej nie było.
-WOJNA NA PODUSZKI!!!
Usłyszał krzyk, a już po chwili poczuł, jak jakaś miękka rzecz obija się o jego plecy.
-Zaraz znokautuje Cię królowa różowych poduszek!
Stała za nim i biła go po plecach różową, puchową poduszką.
Zawsze słynęła z dziwnych pomysłów. Była bardzo wesoła, wyluzowana. Była po prostu sobą.
-Poddaje się poddaje!
Odwrócił się przodem do dziewczyny. Stała ubrana w czerwoną, balową suknię. Włosy miała związane w kitkę, a na głowie spoczywała plastikowa korona.
-No nie wiem, czy Cię oszczędzę... Podaj chociaż jeden powód, dla którego miałabym Cię nie zabić tą diabelską rzeczą...
Mówiąc to, cały czas biła bruneta po klatce piersiowej.
-Kto inny, jak nie ja z Tobą wytrzyma? Hym?
Złapał jej ręce, które już lekko się zmęczyły ciągłym biciem.
-No wiesz, tylu mężczyzn stoi do mnie w kolejce, że jakiś się znajdzie...
Przegryzła delikatnie wargę po czym oblizała swoje różowe usta.
-A ja gdzie jestem w tej kolejce?
Przybliżył swoją głowę do jej tak, że dotykali się czołami patrząc sobie głęboko w oczy.
-Ty? Ty to gdzieś przy samym końcu.
-Nie da się czegoś zrobić, by to zmienić?
-Wiesz... Mam tutaj kilka kartonów do zniesienia... Gdybyś pomógł, to może być awansował gdzieś do środka kolejki...
Cmoknęła go w nos i wróciła do wkładania ciuchów do kartonów.
-A jakąś nagrodę za to dostanę?
Wziął karton w ręce.
-Zobaczymy, czy dobrze się spiszesz...
Posłała mu całusa. Chcąc, nie chcąc zaczął chodzić góra dół i znosić kartony do samochodu. Było ich łącznie około dziesięciu. Gdy tak przeszedł się dwadzieścia razy po schodach, zmęczony usiadł na kanapie patrząc jak Shantilla przygotowuje coś w kuchni.
-Właściwie, to na co Ci to przebranie?
Nadal była ubrana w suknie balową i koronę.
-Mówiłam Ci, jestem królową różowych poduszek, muszę chodzić ładnie ubrana inaczej mój lud każe mi zrzec się tronu.
Przygotowywała swoje popisowe danie. Paella z krewetkami i warzywami. Marc wprost uwielbiał to danie! Uważał, że do Paelli Shantilli żadna inna nie może się równać. I to było akurat prawdą, była wyborna!
-Wiesz, czasem zastanawiam się co ty bierzesz, że pleciesz takie głupoty...
Tylko spojrzała na niego swoim niezbyt przyjaznym wzrokiem oznaczającym- odszczekaj to inaczej nie będę dla Ciebie taka miła!-.
-Musisz dać mi trochę tego, też chce być wiecznie na haju.
Siedział na kanapie i przyglądał się brunetce wrzucającej krewetki na rozgrzany olej.
-Tobie to jest raczej nie wskazane, poza tym, nie wiem jak miałabym Ci to dać...
Wyciągnęła krewetki i posypała nimi całe danie.
-A co to jest? Jakieś narkotyki? Wiesz, mi możesz powiedzieć...
Z dwoma talerzami weszła do salonu. Położyła je na ławie i okrakiem usiadła na swoim narzeczonym.
-Ty jesteś moim osobistym narkotykiem. Już kompletnie się od Ciebie uzależniłam. Jesteś bardziej uzależniający niż amfetamina, kokaina i cała reszta razem wzięta. Jesteś moją osobistą Marcainą.
Pocałowała chłopaka delikatnie w usta i zeszła z niego siadając obok.
-Smacznego kochanie.
Podała mu talerz Paelli, sama też zaczęła jeść.
{}{}{}*{}{}{}
Czuli się wspaniale w swoim towarzystwie. Uwielbiali przebywać razem. To jest właśnie prawdziwa miłość. Nie jakieś tam zakochanie, zauroczenie, a miłość. Czysta, prawdziwa miłość, której nic nie przezwycięży. Ale czy aby na pewno?
{}{}{}*{}{}{}
Biały, betonowy płot z ramami z metalowej siatki otacza podwórze trzymając w ryzach dwupoziomowy, biały dom z szarymi akcentami. Duże, czerwone przesuwne drzwi w środkowej części otwierają się z lewej lub z prawej strony. Chociaż większość wnętrza jest utrzymana w bieli, szarość i czerń, maźnięcia czerwienią spajają wszystkie pokoje. Czerwone kafle pod szafkami pojawiają się w kuchni, a czerwone krzesło komputerowe można znaleźć w gabinecie. Również w salonie zagościły czerwone akcenty – poduszki, koce i krzesła. Obok schodów stoi manekin ubrany w pomysłową sukienkę z gazet. W pozostałych obszarach można zaobserwować subtelne nawiązanie do czerwieni oraz pragnienie abstrakcji. To imponujące dzieło, jest wymysłem samego właściciela. Kiedyś przyśnił mu się dom. Piękny, idealny dom. Za wszelką cenę chciał, by kiedyś należał do niego. On zawsze dąży do celu, nigdy się nie poddaje. Słowo porażka nie jest mu znane. Dlatego teraz może cieszyć się widokiem tego domu codziennie. Gdy tylko otwiera swoje zielone oczy widzi to cudo. Cudo, które sobie wyśnił.
{}{}{}*{}{}{}
Krzątał się od łazienki do sypialni, które przedzielała tylko biała ściana i przygotowywał się do wyjścia. Właściwie, to nie potrzebował dużo, by wyglądać tak jak zawsze wygląda-oszałamiająco. Poranna toaleta połączona z śpiewaniem pod prysznicem, dobranie odpowiedniego stroju, najczęściej ciemne jeansy do tego koszulka zwykle z jakiś rysunkiem, lub śmiesznym napisem, trampki ewentualnie adidasy i bluza z kapturem z herbem FC BARCELONY na piersi.
Praktycznie każdy poranek wygląda tak samo. Po przygotowaniu swojego wyglądu zewnętrznego, otwierał drzwi balkonowe, by sypialnia wywietrzyła się po nocy. Później pora na śniadanie. Bo przecież jest to najważniejszy posiłek dnia. Ma to szczęście, że nie je go sam. Jego najwierniejsza towarzyszka jest zawsze przy nim. Nina- buldog angielski. Jest to najwspanialsze stworzenie, najwspanialsze zwierze, jakie kiedykolwiek się urodziło i jakie kiedykolwiek się urodzi, tak przynajmniej sądzi dumny właściciel czworonoga. Są nierozłączni już blisko rok. A zaczęło się tak niewinnie. Druga, bardzo ważna dla niego osoba dała mu do zrozumienia, że jest mało odpowiedzialny. Że powinien posiadać coś, co będzie potrzebowało jego codziennej troski, opieki. Dokładnie tak samo jak dziecko. Pies był w jego sytuacji najlepszym rozwiązaniem. Zaczął przeszukiwać internet w celu znalezienia idealnej rasy pupila dnia siebie.
Gdy tylko wyskoczyła mu reklama z hodowlą buldogów angielskich nie zastanawiał się ani chwili! Nie robiło mu nawet różnicy to, że hodowla ta jest ponad sto kilometrów od jego miejsca zamieszkania. Jak już wspomniałam, dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. Wsiadł w samochód i pojechał po swojego przyszłego towarzysza życia. Jak się stało, że wybrał akurat Ninę, a nie jakiegoś innego szczeniaczka? Ta psina chodziła za nim cały czas. Dosłownie. Gdy chodził po pomieszczeniu i oglądał szczeniaki, a opiekunka opowiadała mu wszystko co powinien wiedzieć o tej rasie, przyszła Nina nie odstępowała go na krok. I tak jest do teraz. Zżyli się ze sobą tak bardzo, że zabiera ją nawet na treningi. Jest jego oczkiem w głowie. Czasami poświęca jej większą uwagę niż kochanej osobie. Każda normalna dziewczyna zdenerwowałaby się, gdyby jej chłopak wolał wyjść z psem na spacer niż z nią na zakupy, lub gdziekolwiek. On naprawdę dobrze trafił. Nie dość, że nie robi z tego problemu, bo w sumie jakby to wyglądało? Sama kazała mu kupić psa, a teraz miałaby go dość. Coś nie tak.
Zjadł śniadanie, włożył brudny talerz i szklankę do zmywarki. Przy lodówce stały dwie, małe blaszane miseczki w kolorach bordowych i granatowych. Nasypał do jednej karmy, a do drugiej nadal wody.
-Nina!
Włożył paczkę z karmą do szafki, a kluczyki które leżały na lodówce włożył do prawej kieszeni spodni. Pies gdy tylko usłyszał głos właściciela od razu do niego przyszedł i zaczął skakać mu po nogach.
-Bądź grzeczna, wracam wieczorem.
Pocałował psa w pyszczek i chwycił w rękę torbę treningową, która leżała przed drzwiami wejściowymi na schodach.
-Nie rozwal domu Nina!
Zamknął za sobą drzwi i poszedł do garażu. Stało tam czarne Audi Q7. Zajął miejsce kierowcy, zapiął pasy i dopalił silnik. Zanim ruszył, wyciągnął jeszcze komórkę. Zaczął klikać na bezdotykowym ekranie swojego smartfona. <Cześć skarbie. Jak się spało? Po treningu przyjadę do Ciebie po resztę rzeczy. Spakowałaś już wszystko? Kocham Cię> Wysłał pod numer z nazwą Mój cud :*. Tak, to był jego osobisty cud. Największy, najwspanialszy jaki mógł go spotkać. A miał na imię Shantilla.
{}{}{}*{}{}{}
Jak prawie co ranek, całą drużyną spotykali się na bocznym stadionie zaraz obok Camp Nou w celu doskonalenia swoich umiejętności.
-No Bartra! To kiedy możemy spodziewać się zaproszenia na ślub?
Pytania zasypały go od razu gdy tylko jego noga stanęła w szatni.
-Ty Cristian to chyba w ogóle nie dostaniesz. Nie potrzebuję niedorozwojów na swoim ślubie.
Uderzył napastnika lekko w ramię i podszedł do swojej szafki z numerem 15.
-Ale przyjęła Twoje oświadczyny?
Kontynuował Hiszpan.
-A czemu miałaby odmówić?
Ściągnął koszulkę z napisem I'm fucking perfekt, you know, którą dostał od swojej narzeczonej i założył koszulkę treningową.
-No wiesz, jesteś głupi. Nie wiem, co ona w Tobie widzi...
Cristian lekko się uśmiechnął i stał wpatrzony w bruneta, który właśnie wiązał buty.
-Ja przynajmniej nie bałem się zapytać, czy zostanie moją żoną, a nie tak jak ty. Lorena zaraz rodzi, a ty nic.
Wstał z ławki.
-Postanowiliśmy, że nie weźmiemy ślubu, przynajmniej w najbliższym czasie.
W szatni byli już tylko oni. Reszta drużyny posłusznie biegała pierwsze kółka.
-Ja czegoś takiego nie rozumiem... Wiem, że ślub właściwie nic nie zmienia. Poza obrączką na palcu i zmianą w papierach. Ale moim zdaniem, skoro wiesz, że to ta jedyna, że chcesz z nią spędzić resztę życia, a w Waszym przypadku macie córeczkę w drodze, to powinniście wziąć ślub. I być taką pełną, normalną rodziną...
Przebrani i gotowi do treningu szli w stronę murawy.
-Jak sam powiedziałeś, to nic nie zmienia, tylko papier. Więc po co ten cały szał? I zamieszanie przy tym towarzyszące?
-Nie wiesz, że każda dziewczyna chce to przeżyć? Dla Ciebie to może nic, ale Lorena pewnie marzy by stanąć z Tobą na ślubnym kobiercu.
-Gdyby tak było, to powiedziałaby mi.
-Serio? Serio kurwa?
Podniósł lekko górną wargę do góry i wykrzywił brwi na oznakę zdziwienia.
-Przecież dziewczyny nigdy nie mówią czego chcą. Jeszcze tego nie zauważyłeś? Trzeba się namęczyć, by zgadnąć co chodzi im po głowach i czego najbardziej chcą.
-Czyli sugerujesz, że co powinienem zrobić?
Weszli na murawę. Pozostali piłkarze Blaugrany przebiegli już swoje pięć kółek i teraz się rozciągają.
-BARTRA! TELLO!
Wrzasnął trener, gdy tylko ich zobaczył.
-Dziesięć minut spóźnienia! Na trening, który i tak był opóźniony o piętnaście minut! Łącznie dwadzieścia pięć minut!
-O, widzę, że trener jest dobry z matmy.
Zaśmiał się Tello.
-Cristian! Radzę Ci nie być takim dowcipnym, bo to może się dla Ciebie źle skończyć. Dwadzieścia kółek! Migiem!
Posłuszny Tello noga za nogą zaczął biegać po bocznych liniach boiska.
-A ty, Bartra, to na co czekasz?
Trener nie wyglądał na zadowolonego. Coś musiało go zdenerwować z samego rana, kto mógł być taki bezduszny?
-Ale przecież to Tello...
Chciał się tłumaczyć, by nie musieć biegać karnych kółek.
-Już, już! Tylko pamiętaj, po białych liniach biegamy..
-Inaczej od początku, tak wiem...
Mimo, że trener był bardzo miły dla swoich podopiecznych, dbał o nich, to był strasznie wymagający i trzymał się reguł. U niego nikt nie miał taryfy ulgowej. Ale może to lepiej? Dzięki takiemu wychowaniu sobie piłkarzy, nie daje im wejść sobie na głowę. Mądry Martino.
Albo Marc biega tak szybko... Nie, to Cristian niemal stał w miejscu, bo już po około dwudziestu sekundach biegli obok siebie.
-To co powinienem zrobić?
Tello wrócił do ich poprzedniej rozmowy.
-Oświadcz się jej.
-Co?!
-Ona na pewno tego chce i tylko na to czeka. A z Ciebie jest taka pizda, że nie potrafisz tego zauważyć.
Cristian tylko spuścił głowę w dół i biegł bez słowa.
-Nie bierz tego za bardzo do siebie... No ale jesteście razem już tak długo... Nie chcę Wam układać życia, czy coś w tym sensie, no ale Cris, weź sprawy w swoje ręce.
-A jak odmówi?
Spytał po cichu. Wyglądał, jakby się bał.
-Odmówi? Czy ty siebie słyszysz? Człowieku, ona po za Tobą świata nie widzi! Nosi pod sercem Twoje dziecko, a ty boisz się, że odmówi? Nie rozśmieszaj mnie...
Przez następne osiemnaście kółek niemal w ogóle nie rozmawiali. Biegli obok siebie w ciszy licząc w myślach kolejne kółka, a właściwie prostokąty, jakby nie było.
{}{}{}*{}{}{}
Następne półtorej godziny treningu minęły na ćwiczeniach siłowych. Przysiady ze sztangą na barkach, skłony tułowia w przód ze sztangą na barkach na prostych nogach to tylko nieliczne z ćwiczeń, które trener Martino dzisiaj zaplanował dla swoich "dzieci". Wymęczeni wreszcie mogli wrócić do szatni, odświeżyć się i pojechać do domu. Następny trening jutro. Jutro już regeneracyjny, na szczęście.
-Słyszałem Marc, że bierzesz ślub.
Podszedł do bruneta Gerard Pique.
-Wszyscy już to wiedzą?
Spytał wiążąc buta.
-Wiesz, takie wieści szybko się rozchodzą, gratulacje Młody!
Klepnął kolegę po fachu w ramię i wrócił do ubierania swojego umięśnionego ciała.
Ledwo od dwóch dni jest zaręczony, a już wszyscy w drużynie o tym wiedzą... Nie żeby to było jakąś wielką tajemnicą, ale kto to rozpowiedział? Oczywiście papla Tello, bo tylko on wiedział, że Marc zamierza się oświadczyć. Trzeba go nauczyć trzymać język za zębami.
{}{}{}*{}{}{}
Gdy tylko odświeżył się po treningu, pożegnał się z kolegami, którzy gratulowali mu zaręczyn. Wszyscy gratulowali, poza Valdesem.
Mówił mu, że teraz koniec z imprezami, koniec z nocnym szlajaniem się po mieście... Jednym słowem koniec z wolnością. Czy to Yolanda tak na niego działa, że ma takie zdanie o małżeństwie? Nie wiem, nie wnikam...
Gdy po ponad dziesięciu minutach monologu Valdesa na temat małżeństwa mógł w spokoju usiąść za kierownicą swojego samochodu, uśmiech sam zagościł na jego twarzy. Cieszył się, że w końcu zobaczy wybrankę swojego serca. Prawda, nie widzieli się tylko jeden dzień, ale to i tak długo. Teraz to się zmieni, ponieważ postanowili, że zamieszkają razem.
Shantilla mieszkała około trzydziestu kilometrów od domu Marca. Takie codziennie wycieczki nie były dla nich wygodne. Po pierwsze, oboje pracują, nie mają czasu by poświęcać tak dużo czasu, by do siebie przyjechać. Po drugie za bardzo nawet nie mają jak do siebie jeździć. To coś, co stoi na podjeździe przed mieszkaniem dziewczyny samochodem nie można nazwać. Kupiła go za sto euro, tylko po to by woził ją do pracy oddalonej o trzy kilometry. Nigdzie indziej nim nie jeździ, bo aż strach, jeszcze się zepsuje, stanie na środku drogi i co ona wtedy zrobi? Kompletnie nie zna się na samochodach.
Po kilkunastu minutach był już pod jej mieszkaniem. Zwykła, niczym nie wyróżniając się kamienica. Szara, coby nie ukrywać, brzydka.
Wszedł na drugie piętro.
-Kochanie! Jestem!
Zamknął za sobą drzwi i powiesił bluzę na wieszaku. W mieszkaniu już kompletnie nic nie było. Większość z rzeczy była już w domu obrońcy. Teraz na środku salonu stało kilka kartonów z ciuchami dziewczyny.
Dobra, wszystko posprzątane, pochowane w kartony, okna pootwierane, by się przewietrzyło, ale gdzie jest Shantilla?
-Shan?
Chodził po mieszkaniu i rozglądał się. Nigdzie jej nie było.
-WOJNA NA PODUSZKI!!!
Usłyszał krzyk, a już po chwili poczuł, jak jakaś miękka rzecz obija się o jego plecy.
-Zaraz znokautuje Cię królowa różowych poduszek!
Stała za nim i biła go po plecach różową, puchową poduszką.
Zawsze słynęła z dziwnych pomysłów. Była bardzo wesoła, wyluzowana. Była po prostu sobą.
-Poddaje się poddaje!
Odwrócił się przodem do dziewczyny. Stała ubrana w czerwoną, balową suknię. Włosy miała związane w kitkę, a na głowie spoczywała plastikowa korona.
-No nie wiem, czy Cię oszczędzę... Podaj chociaż jeden powód, dla którego miałabym Cię nie zabić tą diabelską rzeczą...
Mówiąc to, cały czas biła bruneta po klatce piersiowej.
-Kto inny, jak nie ja z Tobą wytrzyma? Hym?
Złapał jej ręce, które już lekko się zmęczyły ciągłym biciem.
-No wiesz, tylu mężczyzn stoi do mnie w kolejce, że jakiś się znajdzie...
Przegryzła delikatnie wargę po czym oblizała swoje różowe usta.
-A ja gdzie jestem w tej kolejce?
Przybliżył swoją głowę do jej tak, że dotykali się czołami patrząc sobie głęboko w oczy.
-Ty? Ty to gdzieś przy samym końcu.
-Nie da się czegoś zrobić, by to zmienić?
-Wiesz... Mam tutaj kilka kartonów do zniesienia... Gdybyś pomógł, to może być awansował gdzieś do środka kolejki...
Cmoknęła go w nos i wróciła do wkładania ciuchów do kartonów.
-A jakąś nagrodę za to dostanę?
Wziął karton w ręce.
-Zobaczymy, czy dobrze się spiszesz...
Posłała mu całusa. Chcąc, nie chcąc zaczął chodzić góra dół i znosić kartony do samochodu. Było ich łącznie około dziesięciu. Gdy tak przeszedł się dwadzieścia razy po schodach, zmęczony usiadł na kanapie patrząc jak Shantilla przygotowuje coś w kuchni.
-Właściwie, to na co Ci to przebranie?
Nadal była ubrana w suknie balową i koronę.
-Mówiłam Ci, jestem królową różowych poduszek, muszę chodzić ładnie ubrana inaczej mój lud każe mi zrzec się tronu.
Przygotowywała swoje popisowe danie. Paella z krewetkami i warzywami. Marc wprost uwielbiał to danie! Uważał, że do Paelli Shantilli żadna inna nie może się równać. I to było akurat prawdą, była wyborna!
-Wiesz, czasem zastanawiam się co ty bierzesz, że pleciesz takie głupoty...
Tylko spojrzała na niego swoim niezbyt przyjaznym wzrokiem oznaczającym- odszczekaj to inaczej nie będę dla Ciebie taka miła!-.
-Musisz dać mi trochę tego, też chce być wiecznie na haju.
Siedział na kanapie i przyglądał się brunetce wrzucającej krewetki na rozgrzany olej.
-Tobie to jest raczej nie wskazane, poza tym, nie wiem jak miałabym Ci to dać...
Wyciągnęła krewetki i posypała nimi całe danie.
-A co to jest? Jakieś narkotyki? Wiesz, mi możesz powiedzieć...
Z dwoma talerzami weszła do salonu. Położyła je na ławie i okrakiem usiadła na swoim narzeczonym.
-Ty jesteś moim osobistym narkotykiem. Już kompletnie się od Ciebie uzależniłam. Jesteś bardziej uzależniający niż amfetamina, kokaina i cała reszta razem wzięta. Jesteś moją osobistą Marcainą.
Pocałowała chłopaka delikatnie w usta i zeszła z niego siadając obok.
-Smacznego kochanie.
Podała mu talerz Paelli, sama też zaczęła jeść.
{}{}{}*{}{}{}
Czuli się wspaniale w swoim towarzystwie. Uwielbiali przebywać razem. To jest właśnie prawdziwa miłość. Nie jakieś tam zakochanie, zauroczenie, a miłość. Czysta, prawdziwa miłość, której nic nie przezwycięży. Ale czy aby na pewno?
Subskrybuj:
Posty (Atom)